niedziela, 4 sierpnia 2013

W pogoni za Duchem Gór

Maraton Liczyrzepa w Karpaczu był drugą górską imprezą, na którą się w tym roku zapisałyśmy. Miałam trochę obaw po tym jak Gui deklarowała, że gór nie lubi. Trudno jednak było wyjaśnić, dlaczegóż w takim razie mnie w te góry wyciągnęła. Skoro zaś wystartować chciała, to ja jako kochająca matka innego wyjścia nie miałam, jak się do niej dołączyć. Bo z dużymi dziećmi to już tak jest. W pewnym momencie, jeśli nie chcemy ich stracić, musimy za nimi podążać, za ich marzeniami , planami i godzić się z ich dorosłymi decyzjami.
Spotkałyśmy się w piątek na dworcu w Jeleniej Górze. Ja dojechałam rowerem z mojego cudnego Gierczyna, ona pociągiem z Wrocławia. Z Jeleniej powolutku dojechałyśmy sobie do Karpacza. Upał był niemiłosierny, ale jechało się nam dosyć raźnie, tylko coś za często musiałyśmy uzupełniać wodę;)
Zakwaterowałyśmy się w przytulnym pensjonacie „Rena” położonym poniżej Orlinka- wybrałyśmy go specjalnie, żeby mieć blisko pod prysznic. I to był dobry wybór. Po południu poszłyśmy spacerkiem pod górę, przyjrzeć się podjazdowi do mety. Oj, trochę nam miny zrzedły… zwłaszcza, że potem musiałyśmy zejść aż do centrum Karpacza na odprawę. Na stadionie przywitałyśmy tych, którzy podobnie jak my zjechali w góry już w piątek, wysłuchałyśmy rzeczowej odprawy technicznej (oj przydały się nam wskazówki dotyczące zjazdów) i odebrałyśmy pakiety startowe. Śmiechu przy tym było co niemiara, bo po raz pierwszy dostałyśmy koszulki jakby szyte na nasz krasnoludkowy rozmiar.

Sobota przywitała nas ( a raczej mnie, bo Gui lubi pospać) malowniczym wschodem słońca. Ci, którzy starowali na giga też pewnie ten wschód widzieli, bo pierwsze starty wyznaczono na 7.00.
A potem było coraz cieplej, cieplej, cieplej… O jedenastej żar lał się z nieba, na którym nie było ani jednej chmureczki. A my dopiero startowałyśmy…
Pierwsze kilometry były samą przyjemnością- w dół i w dół. Miałam więc okazję pozachwycać się rozległą panoramą Karpacza, potem na horyzoncie pojawiły się Sokole Góry, z charakterystycznymi skałami na szczycie. A my pod Sokoliki podjeżdżałyśmy. Potem znów było w dół aż do Miedzianki, gdzieś po drodze dobrzy ludzie częstowali wodą w kubeczkach i polewali wodą ze szlaucha. Nareszcie czuło się góry, a przecież czekał nas jeszcze podjazd na Przełęcz Rędzińską. I podjechałyśmy… prawie… Może gdyby nie było tego cudnego różowego napisu 16% i uśmiechu, to jakoś by poszło. Mnie jednak trochę ścięło i po kilku metrach jazdy z prędkością 4,5 km/h z roweru zeszłam (trochę z rozsądku, bo uświadomiłam sobie, że po pierwsze jeszcze czeka mnie jeden podjazd, a po drugie , jeśli znowu stracę na wadze, to przestanę istnieć).
Gui zeszła  troszkę wcześniej i szła ociupinkę dłużej. Na punkt żywieniowy wjechałyśmy jednak uśmiechnięte i bardzo szczęśliwe.
Kilka kawałków arbuza i pomarańczy dodatkowo zasiliło nas pozytywnymi emocjami i po chwili rozmowy na krawężniku ruszyłyśmy dalej. Znowu w dół i w dół- ach, jak dobrze, że były różowe wykrzykniki! Inaczej Gui pokonałaby chyba prędkość światła. Zobaczyłam tylko jak mignął mi jej różowy rowerek i już jej nie było. No. Na tym skończyła się wspólna jazda. Próbowałam ją jeszcze dogonić na podjeździe na Przełęcz Kowarską- udało mi się nawet komuś zaczepić na koło, ale długo tego koła nie utrzymałam. Na Przełęczy zauważyłam, jak moje ukochane dziecię pędzi przed siebie.
Na Orlinku Gui zameldowała się 15 minut przede mną. Może wreszcie polubi góry? Po finiszu zjechałyśmy do pensjonatu, wzięłyśmy wymarzony prysznic i już wypoczęte zeszłyśmy na boisko. Świetnie smakował makaron i lodowate piwo. Nawet ciasto drożdżowe miało już smak (na punkcie żywieniowym nawet na nie nie chciałam spojrzeć)
Odpoczywaliśmy, siedzieli w cieniu na trawie. Było mnóstwo ludzi i można było w końcu spokojnie pogadać. Dużo było tego gadania.
Rozdanie nagród poszło sprawnie, zwycięzcy zostali uhonorowani. Myślę, że zwłaszcza panie były zadowolone z gustownych statuetek z Duchem Gór, Gui też taką dostała.

Słońce zaszło za górę. Kolejny maraton przeszedł do historii, a uczestnicy porozchodzili się po kafejkach, pubach, pizzeriach. Bo przecież w Karpaczu każdy znajdzie coś dla siebie. Tu kicz miesza się ze sztuką, hałaśliwa tandeta z majestatem gór. „Ave Maria” z „Tylko mnie kochaj” i fałszywymi tonami podrzędnej cygańskiej kapeli.
A jeśli ktoś szukał ciszy, to też ją znalazł. Wystarczyło tylko wyjść wyżej, po za zgiełk deptaku, na kręte i strome ścieżki, bo jak powiedziała mijana przeze mnie wczasowiczka: „niby są ludzie, a ich nie widać”.  
Nocą rozpętała się burza…

Jak zatem było w Karpaczu? Genialnie! Masakrycznie ciepło, męcząco, cudnie. Widoki zapierały dech w piersiach, pęd powietrza na zjazdach też. Ciągłe tasowanie się ludzi na trasie, ktoś odjeżdżał na zjeździe, by potem wolniej się piąć i znów się go mijało. Na podjazdach chwilami robiło się tłoczno, a przez to zabawniej i dowcipniej, bo mimo wysiłku nie opuszczało nas poczucie humoru.
Na pewno było za mało wody. Zwłaszcza na mecie. Tam, ledwo żywi, rozłożeni w cieniu świerków dzieliliśmy się resztkami letniej wody z butelek i bidonów.
Co z Karpacza zabiorę dla siebie? Wschód słońca, nocną burzę, wieczory i poranki z Gui i te wszystkie rozmowy z ludźmi - te długie i te całkiem króciutkie, przelotne , i jeszcze dumę z pokonania swoich ograniczeń.


4 komentarze:

  1. Podziwiam i gratulacje, w tym dniu nie dało się nawet chodzić, a już nie wspomnę o jechaniu rowerem.

    OdpowiedzUsuń
  2. Też zawsze mówiłam, że nie lubię gór, bo nie lubię po nich chodzić. Ale teraz zaczynam zmieniać zdanie. Całe wakacje w domu to okropna rzecz. Marzę o jakiejś fajnej wycieczce w góry lub nad morze :)
    Pozdrawiam,
    Monika

    OdpowiedzUsuń
  3. To Was mijaliśmy po drodze, kiedy wracaliśmy z Samotni; podziwiałam wspinających się do góry na rowerach, wydaje mi się, że łatwiej na nogach;
    i nocna burza w Szklarskiej też była, ale rano już wyjechaliśmy do siebie, na płd.wsch., gdzie nie spadła ani jedna kropla deszczu; pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń