niedziela, 28 grudnia 2014

Retrospekcja

- Chuda jest zajęta- pisze. - Dowiaduję się od R. - staram się ją motywować- kontynuuje mój p.o. zięcia. 
Zamyślam się...
Przez chwilę mam znowu 24 lata. Siedzę przy niskiej ławie, wokół porozrzucane kartki, fiszki, książki. Patrzę na Blond Maleństwo, które właśnie wyrosło z kojca i teraz biega po niewielkim mieszkaniu. Muszę uważać, bo Maleństwo zainteresowane jest wszystkim, co znajdzie się w zasięgu jego wzroku i małych rączek. Uwielbia zwłaszcza książki i gazety, i uwielbia "pisać".

piątek, 26 grudnia 2014

Jak to z choinką było...

- Wiesz, dzieci już małych nie mamy, to może w tym roku nie postawimy choinki? - zaproponowałam Ślubnemu tydzień przed świętami.- Przyniesiemy kilka gałązek i wystarczy.
- No dobrze.- Ślubny zgodził się jakoś podejrzanie bez szemrania i protestów. 
Nie minęły dwa dni, gdy Chuda zagaiła:
- Wiesz, Tata się skarżył, że choinki nie chcesz, a on chociaż sztuczną by postawił.
- O jeju... sztuczną, jak już się az poskarżył, to niech lepiej żywą w doniczce kupi. 

środa, 24 grudnia 2014

Przed pierwszą gwiazdą

Mieszkanie pachnie mieszaniną korzeni, ciasta drożdżowego, choinki, ryby, kapusty z grzybami... Jeszcze tylko ostatnie szlify i będziemy świętować. 
Na pierwszą gwiazdkę nie mamy co liczyć, bo niebo zasnute niskimi, stalowymi chmurami, z których nieustannie pada deszcz. 
Niech jednka nic dziś nie zmąci światecznego nastroju, bo przeciez nie kolor nieba i temperatura powietrza są najważniejsze, nie ilośc potraw na stole i cena prezentów, ale czas spędzony wspólnie.

Nim zasiądziemy przy wigilijnym stole, przyjmijcie nasze życzenia.



Niech wigiliny stół połączy was z bliskimi,
niech żadna smutna myśl nie zmąci radosnej atomsfery,
niech wszystkie prezenty będą od serca,
niech pachnie zielona choinka,
niech brzmi kolęda. 


poniedziałek, 22 grudnia 2014

Zobaczyć kołobrzeskie molo

To była zwykła grudniowa niedziela. Po całym tygodniu w pracy byłam niesamowicie zmęczona. Rodzina rozjechała się , Chuda wróciła do Szczecina, mąz był na poligonie. Cały dzień tylko dla mnie! Nie mogło być inaczej- mimo wiatru wybrałam się na rower.

niedziela, 21 grudnia 2014

Wieczór z moczką

Zapach bakalii i przypraw korzennych przypomina, że święta zbliżają się coraz większymi krokami. Od kilku już lat staram się tak rozplanować przygotowania, by nie spieszyć się i czerpać radość z każdej przedświątecznej chwili.


sobota, 13 grudnia 2014

Ciasteczka imbirowe na prezent dla bliskich


-  A ciastka imbirowe upieczesz? - Zapytał Syn, gdy do pieczenia pierniczków się przyznałam. No i cóż było robić?
Wstałam o poranku, ciasto zagniotłam, ciasteczka wykroiła i upiekłam....

czwartek, 11 grudnia 2014

W mrzeżyńskim porcie

Mrzeżyno pięknieje. Z zaciekawieniem obserwuję postęp prac przy remoncie oraz rozbudowie nabrzeża portowego i przystani. Wygląda coraz ciekawiej.
W czasie niedzielnej wycieczki zrobiłam kilka zdjęć i nakręciłam film. Niestety, ciągle brakuje mi czasu, żeby ten film złożyć. Póki co zostawiam Was z portem:

poniedziałek, 8 grudnia 2014

Szkolny kiermasz przed trzebiatowskim ratuszem

Jeśli coś dzieje się kolejny raz, staje się tradycją. Zatem Bożonarodzeniowy Kiermasz organizowany przez moją szkołę należy już do szkolnych tradycji zaliczyć.

sobota, 6 grudnia 2014

O tym, jak słowiańską suknię szyłam...

- Pani Aniu, jak to się stało, że pani też została Słowianką? - takim pytaniem przywitał mnie mój dawny wychowanek ( jeden z tych, którzy sprawiają, że kocham swój zawód).
- Widzisz, czasem jest tak, że przekazujemy swoje pasje dzieciom, ale czasem trzeba zrobić odwrotnie- jeśli chce się mieć bliski kontakt z dziećmi, uczestniczyć w ich życiu, trzeba też mieć udział w ich pasjach. Tak właśnie jest ze mną . Zazwyczaj to dzieci podążają za rodzicami, czasem jednak to rodzice idą za dziećmi.

wtorek, 2 grudnia 2014

Przed jarmarkiem świątecznym- ciastka wielozbożowe

Gdy Chuda właśnie próbuje czteroletnie zbiory zapakować w pudła oraz worki i przeprowadzić się dwie przecznice dalej, Gui pilnie studiuje, ja powoli przygotowuję się do świąt. Powoli, to może złe słowo, bo żyję w ogromnym biegu- praca zawodowa wypełnia mi większość dnia- mogę sobie na to pozwolić, bo Ślubny wyjechał na poligon , więc w mieszkaniu czeka na mnie tylko pies.

piątek, 28 listopada 2014

W waniliowej mgiełce

Wpis, wbrew pozorom, nie będzie kulinarny, choć do świąt został miesiąc, więc niedługo zapach wanilii będzie w mojej kuchni królował. Tym razem jednak aromat unosił się z ... łazienki. Miałam dosyć wyczerpujący tydzień- szkolenie, popołudniowy dyżur, przygotowania do kiermaszu światecznego- do tego przedłużająca się mglista szarość za oknem sprawiły, że gdy już się znalazłam w domu, zapragnęłam aromatycznej kąpieli.

niedziela, 23 listopada 2014

Listopadowa szarość

Przeglądając zdjecia uświadomiłam sobie, ze ostatni raz widziałam słońce... 11 listopada, gdy z Gui wybrałam się na spacer. Od tego momentu niebo przybrało jednostajną szarą barwę...
Do dziś. Gdy tylko na chwilkę zza chmur wyjrzało nieśmiało słoneczko, zabrałam psa na spacer po parku.

niedziela, 16 listopada 2014

Maratonowy rok- czas podsumować sezon

Do tego wpisu zabieram się już po wielokroć, ale ciągle albo nastrój nie ten, albo inne ważniejsze sprawy, albo... wszystko ma swój czas... Trzeba nabrać dystansu, zdobyć się na refleksję... Wreszcie, pogoda taka, że trudno mówić o końcu sezonu rowerowego. 
Coś się jednak na pewno skończyło- sezon maratonów rowerowych. O tym więc można napisać.
Ci, którzy na bieżąco śledzą nasze wpisy wiedzą, że w tym roku byłyśmy na wielu maratonach i przejechałyśmy sporo kilometrów. Może jednak wystarczy tych ogólników.

wtorek, 11 listopada 2014

Gui przyjechała- celebrujemy rodzinność

Odkąd Gui zamieszkała we Wrocławiu jej pobyty w rodzinnym domu są sporadyczne. Spotykamy się na maratonach lub  innych miejscach. Przyjazd do Trzebiatowa staje się zatem rodzinnym świętem.
Kilka dni wcześniej omówiłyśmy, co i kiedy chcemy robić, a nawet zdecydowałyśmy o menu.
Gdy wreszcie w piątek późnym wieczorem odebrałyśmy ja z Chudą z dworca w Dąbiu, mogliśmy zacząć radosne świętowanie. Mimo nocy długo jeszcze rozmawiałyśmy przykryte jedną kołdrą, bo zdecydowałyśmy się na wspólne spanie. Rozmawiałyśmy o znajomych i przyjaciołach Gui i o jej życiu we Wrocławiu, o studiach.  Z tych kobiecych rozmów nad długo zostaną mi w pamięci słowa mojej córki:
- Ale i nic nie przebije naszej przyjaźni, która jest starsza ode mnie o 9 miesięcy.
Myślę, że każda matka chciałaby słyszeć takie wyznanie.

niedziela, 9 listopada 2014

Koncert charytatywny dla Stefanii w Niechorzu

Stefania ma 2,5 roku i walczy z białaczką limfoblastyczną. Pomóc się jej zdecydowali ludzie z wybrzeża rewalskiego, zawiązując komitet społeczny "Okaż Serce". Organizują imprezy i koncerty, starając się zebrać fundusze na pomoc dziewczynce. W jednej z takich imprez - Koncercie Charytatywnym w Niechorzu - udział wzięłam ja wraz z Robertem, kilkorgiem znajomych ze Stowarzyszenia Historyczny Trzebiatów - Chąśba oraz Jarek znany w okolicy z czynnego udziału w Błękitnym Patrolu WWF. Pojawiliśmy się tam, by dać niewielki pokaz tańca z ogniem, przyjechaliśmy jednak sporo wcześniej i mogliśmy uczestniczyć w licznych wydarzeniach przygotowanych przez organizatorów, z cudowną Lili na czele. 

środa, 5 listopada 2014

Międzynarodowy Dzień Postaci z Bajek


Baśnie i bajki towarzyszą nam od wczesnego dzieciństwa.... Tak mogłaby się zaczynać szkolna rozprawka lub esej, tylko, że nie koniecznie słowa wstępu byłyby prawdziwe. 
Ostatnio zachęcałam dzieci do wzięcia udziału w konkursie "Bajka i legenda świata w życie nam się wplata". Wystarczyło namalować ulubiona baśniowa postać i coś o niej opowiedzieć. Niestety, dzieci w czwartej klasie miały z tym zadaniem problem. Chciały rysować koniki Pony, X-Mena i mnóstwo innych bohaterów współczesnych animek. Dopiero po dłuższej dyskusji udało im się wymienić kilka najpopularniejszych baśni braci Grimm , czy Andersena.  Potem jeszcze pojawił się Pinokio,bo akurat omawiany był na lekcjach j. polskiego. 

sobota, 1 listopada 2014

Pomiędzy światami....

Zdjęcia z facebookowej strony Radlina
Z Tatą na cmentarz chodziło się wieczorem. W zamglonym powietrzu unosił się zapach topionego wosku, mgła mieszała się z dymem zniczy... Stawaliśmy przy grobie Mamy, wpatrywaliśmy się światełka świec i zdjęcie na nagrobku. Ze zdjęcia patrzyła na nas młoda lekko uśmiechnięta kobieta. Taką ją zapamiętałam. 

Stare zdjęcie

... a na zdjęciu "otwarty grób". Chwilę wcześniej grabarze opuścili z hukiem trumnę, wokół kwiaty, wieńce. Tłum ludzi... ogromny tłum.

Za mogiłą stoi mała dziewczynka. Ma zaledwie kilka lat . Patrzy ze smutkiem i zdziwieniem na to, co dzieje się wokół niej. Tuli się do szorstkiej tkaniny płaszcza swojego ojca.

Czy już wie, że jej los został przypieczętowany? Że nic nie będzie już takie jak dawniej?

czwartek, 30 października 2014

Z dzieciakami na rowerach

Z czasem jest u mnie różnie. Raczej mam go mniej niż więcej, praca mnie pochłania, stąd i na blogu aktywność się zmniejszyła. Korzystając jednak z odrobiny tego czasu oraz faktu, że udało mi się skończyć obróbkę kilku filmów chciałam opowiedzieć o moim kole krajoznawczo-rowerowym , które prowadzę.  Bo pasja to jedno, a przekazywanie jej dzieciom, to zupełnie inna sprawa. 

piątek, 24 października 2014

Międzynarodowy Dzień Kundelka

25 października ponoć obchodzimy Światowy Dzień Kundelka. Zatem przedstawiamy naszego Kokelka, czyli skrzyżowanie cocker spaniela z...no właśnie nie wiemy. I dlatego jest to kundelek. 

niedziela, 19 października 2014

Opowieść o wschodzie słońca

Wstałam przed pierwszym brzaskiem. Na niebie błyszczał cieniutki sierp księżyca, a przez chmury przeświecały gwiazdy. Pies niechętnie łapa za łapą szedł na spacer.
Potem wypiłam pyszną latte z mojego nowego ekspresu i zjadłam śniadanie.  Za oknem zaczynało świtać. Założyłam mocne lampki do roweru i ruszyłam nad Bałtyk. Miałam nadzieję na fajerwerki wschodzącego słońca, feerię barw. Już na trasie wiedziałam, że nic z tego - na wschodzie zebrały się chmury i słońce wstawało blado... Żadnych dramatycznych czerwieni i fioletów, żadnych ostrych pomarańczy i popieli....

środa, 15 października 2014

To dla mnie ważne!

Tegoroczne wakacje, podobnie jak te w 2013 i 2012 roku spędziłam, jako wolontariuszka w Baszcie Kaszanej w Trzebiatowie. Po raz pierwszy jednak byłam "na swoim" - Baszta oddana została w użyczenie nowo powstałemu Stowarzyszeniu Historyczny Trzebiatów - Chąśba. Ze względu na przeróżne koleje losu w tym roku zostałam z Basztą na swojej głowie, postanowiłam więc znaleźć pomoc. Wrzuciłam na basztowy facebook informację, że poszukuję wolontariuszy, wystawiam umowy, mogę napisać opinię. Bardzo szybko pojawiła się odpowiedź od dziewczynek mieszkających nieopodal. I tak do basztowej "załogi" trafiły najpierw Klaudia, Marysia, Kinga i Gabi, a za nimi Oskar, Kacper, Michał i Bartek. Czasem zjawiał się również Sławek. Na ile mogłam, starałam się organizować dzieciakom czas wykorzystując np. pieniądze z napiwków, jakie otrzymywaliśmy za oprowadzanie po Baszcie. W czasie wakacji lepiliśmy więc z masy solnej, poznawaliśmy tajniki techniki decoupage, tkaliśmy krajki, szyliśmy sakiewki, koszule i...wiatę, pod którą później pieczone były podpłomyki - wakacje były więc niezwykle aktywne. Ponadto przytrafiły się nam warsztaty w Trzebiatowskim Ośrodku Kultury, podczas których młodzi wolontariusze okazali się niezwykle pomocni. Później mieliśmy okazję uczestniczyć w pikniku sportowym, gdzie piekliśmy podpłomyki i dobrze się bawiliśmy. Nadszedł kres wakacji. Przeliczyliśmy naszą skarbonkę i po odliczeniu wydatków niezbędnych na utrzymanie Baszty w dobrej kondycji, okazało się, że możemy pozwolić sobie jeszcze na uszycie strojów naszym wolontariuszom. Ostatnio więc spotkaliśmy się, by rozdać przygotowanie do zszycia kawałki lnu i...oprowadzić kolejną wycieczkę - klucz od Baszty jest w moim posiadaniu i w razie potrzeby mogę ją otworzyć, po uprzednim umówieniu - dzięki temu zabytek przestał być zamknięty na głucho nawet poza sezonem letnim.



Po tym przydługim wstępie przejdę do meritum sprawy. Szkoda mi się zrobiło moich "osieroconych" po wakacjach wolontariuszy i postanowiłam za wszelką cenę zdobyć środki na organizację zajęć, w których będą mogli brać udział. Startuję do projektów unijnych i próbuję w konkursach organizowanych przez różnego rodzaju przedsiębiorstwa. Jak na razie za każdym razem jestem o włos od otrzymania pieniędzy na zajęcia. Tym razem startuję w konkursie Fundacji Aviva - To dla mnie ważne. Abym mogła mieć szansę na otrzymanie  środków na zajęcia nie tylko historyczne, ale i rowerowe, potrzebuję głosów - to nie wybory prezydenckie - tu naprawdę każdy jeden głos ma niebagatelne znaczenie, mogąc odmienić wyniki i pomóc zakwalifikować się nam do finału.Wraz z Rudą będziemy prowadziły zajęcia z dzieciakami jako wolontariuszki, mając z nich przede wszystkim ogromną satysfakcję i świadomość robienia czegoś naprawdę dobrego i na skalę naszego miasteczka - dużego. 

Głosować można TU i będę naprawdę bardzo wdzięczna za każdy głosik. 

niedziela, 12 października 2014

12 października- zapomniana rocznica

Gdy wiele lat temu poznałam Ślubnego śmialiśmy się, że swoje święto zawodowe będziemy obchodzić prawie jednocześnie- ja 14 października Dzień Nauczyciela, on dwa dni wcześniej Dzień Wojska Polskiego. 

czwartek, 9 października 2014

Beskidzkie wspomnienie



Dawno, dawno temu, za górami, za lasami... No prawie... Dla wielu początek lat osiemdziesiątych XXw. to zamierzchła historia. A właśnie wtedy razem z ojcem wzięłam udział w swojej pierwszej wyprawie życia.

niedziela, 5 października 2014

Kierunek Kamień Pomorski!

W połowie tygodnia Ślubny stwierdził, że jeśli w niedzielę będzie pogoda, to może byśmy się gdzieś rowerem wybrali. No, mnie dwa razy nie trzeba takich rzeczy powtarzać. Od razu zaczęłam planować. Początkowo zadeklarowana odległość wynosiła 50 km - no to może do Rewala? Potem było 60 km - Kołobrzeg?

czwartek, 2 października 2014

Szare na szarym - Bałtyk zamglony

Zamiast słów, kilka zdjęć dzisiejszego Bałtyku. Było niesamowicie spokojnie, krzyczały mewy, szumiały fale...
 W Rewalu jeszcze można spotkać spacerowiczów i słychać muzykę.

poniedziałek, 29 września 2014

Noc z... Batmanem


Superbohaterowie, będący ikonami popkultury, fascynują mnie już od jakiegoś czasu. Gdy wybrać mam między kolejną częścią Avengersów, a komedią romantyczną, mój wybór jest oczywisty. Z superbohaterami wygrać mogą jedynie niektóre filmy animowane. 

sobota, 27 września 2014

"Zupa z tytki" czyli Ślubny gotuje


Gdy dowiedziałam się, że uczestniczę w kolejnej kampanii reklamowej zleconej przez rekomenduj.to, ucieszyłam się, gdyż tym razem do testowania są zupy. Z ciekawością czekałam zatem na "Paczkę Ambasadorki WINIARY". A, że równie ciekawa była moja koleżanka, umówiłam się na wspólne zaglądanie do przesyłki. Najwięcej zabawy miała siedmioletnia Werka i... kot.

piątek, 26 września 2014

O wspomnieniu, które przyniosło nagrodę...


 
Tego dnia Gui była już mocno zmęczona. Ja z resztą też. Przejechałyśmy kilkadziesiąt kilometrów z sakwami w piasku i błocie. Na pewno był to najtrudniejszy dzień wyprawy. Dojechałyśmy do latarni morskiej Stilo, wdrapałyśmy się po schodach, zachwyciły widokiem. 

A potem... potem Gui stwierdziła, ze nie zrobi ani kilometra więcej po piachu... Ruszyłyśmy zatem w głąb lądu w poszukiwaniu pola namiotowego. Już zmierzchało, gdy dotarłyśmy nad jezioro. Szybko się rozbiłyśmy i położyły spać. 

A poranek...

poniedziałek, 22 września 2014

Rewalskie słońce, czyli to już jest koniec?

Najtrudniej zacząć... zwłaszcza, gdy trzeba napisać o ostatnim maratonie w tegorocznej edycji Supermaratonów Szosowych. No niestety, wszystko co dobre, szybko się kończy. Ale to jeszcze nie czas na podsumowanie. Na nie przyjdzie czas później, gdy zejdą emocje. Teraz jest czas na opowieść o maratonie Gryflandu. 

czwartek, 18 września 2014

Dyniowe szaleństwo- robimy przecier z cukinii


Dynia i cukinia nadal rosnie. Mnoży się i pleni. Nie pomaga przycinanie i rozdawnictwo. Wczoraj przywiozłam do domu kolejną partię czegoś, co wygląda jak skrzyżowanie cukinii z dynią ozdobną (i pewnie nim jest) Dwie "gruchy" podarowałam koleżance. Resztę należało przetworzyć. Tym razem wyprodukowałam przecier.

wtorek, 16 września 2014

Rozwiązanie konkursu

Tak, tak... wiem. Konkurs ogłosiłyśmy na początku wakacji i już dawno powinnyśmy go zakończyć. Jesteśmy jednak osobami o bardzo rozmaitych zainteresowaniach i w czasie wakacji robiłyśmy mnóstwo najróżniejszych rzeczy (przede wszystkim podróżowałyśmy). O niektórych nawet pisałyśmy na blogu.
Czas jednak wrócić do konkursu. Należało albo złapać licznik, albo napisać komentarz. Licznika nikt nie złapał, nad czym ubolewamy bardzo, bo naprawdę chciałyśmy kogoś nagrodzić.

poniedziałek, 8 września 2014

Pod opieką Liczyrzepy

Karkonoska legenda opowiada o Duchu Gór, Liczyrzepie, który zakochał się nieszczęśliwie w księżniczce Dobrogniewie. Dziewczyna nie odwzajemniała miłości, a porwana przez Liczyrzepę zdołała przechytrzyć Ducha Gór i się uwolnić. Liczyrzepa patronuje nie tylko Karkonoszom, ale także Izerom, stąd jest mi bliski. 
Jego popularność sprawia, że w Karpaczu co krok napotykamy jego wizerunki, a liczne pensjonaty obierają go sobie na patrona. Jest także patronem  maratonu rowerowego w Karpaczu.

wtorek, 2 września 2014

Wokół Jezioraka

Woda nieruchoma… przeglądają się w  niej domy, drzewa, lampy… nagle pojawia się na niej dziwny konwój- łódka ciągnąca rowery wodne w kształcie łabędzi i… samochodów. Zaczynamy się śmiać. Pan Samochodzik! No, ba! Przecież siedzimy nad Małym Jeziorakiem w Iławie!

Mam wrażenie, że właśnie na ten moment czekałam cały rok. Usiąść nad Jeziorakiem. Piję herbatę razem z Chudą. Ślubny też przysiadł na kamieniach, obserwujemy kaczki. Za dwie godziny dojedzie Gui. Z nią także będę siedziała nad Jeziorakiem.

czwartek, 28 sierpnia 2014

Wieści z lasu

Niedzielny poranek. Za oknem pochmurno, nawet trochę kropi, a my przecież od kilku dni umawialiśmy się ze Ślubnym, że na grzyby, jagody i borówki jedziemy! Trudno. Z cukru nie jesteśmy. Założymy kalosze i kurtki przeciwdeszczowe i pojedziemy.

poniedziałek, 25 sierpnia 2014

Na koniec wakacji- rodzinny piknik

Wakacje dobiegają końca. Część trzebiatowskich dzieciaków pewnie cieszy się na powrót do szkoły, bo w czasie wakacji po prostu się nudziły. Nigdzie nie wyjechały, a morze, choć odległe zaledwie o 10 km jest dla nich za daleko- cena biletu na autobus dla wielu rodzin jest zaporowa. 
Część przychodziła na zajęcia pałacowe, kilkoro zasiliło szeregi wolontariuszy w Baszcie Kaszanej, tym samym pokazując Chudej, że to co robi w Stowarzyszeniu Historyczny Trzebiatów- "Chąśba" ma sens. 
I właśnie z tą swoją grupką w przedostatnią sobotę sierpnia Chuda uczestniczyła w rodzinnym pikniku, jaki zorganizowany został przez Zespół Szkól Ponadgimnazjalnych  oraz Centrum Kształcenia Zawodowego. 

niedziela, 24 sierpnia 2014

Szlakiem bałtyckich wysp i mostów zwodzonych- kierunek Polska

Budzę się bardzo wcześnie, gdyż chcę umyć się nim obsługa kempingu zajmie się sprzątaniem toalet i wyłączy je z użytku na dwie godziny. Tu nikomu do głowy nie przychodzi, że można zaczynać dzień o 5.30! Wieczorem cisza zrobiła się wcześnie i nagle tylko dlatego, że lunęło. Teraz wszyscy śpią. Wszyscy, poza nami. My gotujemy śniadanie, pakujemy się i o 7.00, zgodnie z umową oddajemy kluczyk od toalety i odbieramy kaucję.
Ruszamy w stronę Ueckermunde, licząc, ze zjemy drugie śniadanie, zwiedzimy miasteczko, znajdziemy latarnię morską, może zwiedzimy Zoo. Zaczynamy od poszukiwania portu, przystani bądź mariny. Trudny wybór- w mieście są cztery porty! Miejski, turystyczny, rybacki i przemysłowy. Gdzieś tam musi być latarnia morska.Na mapie miasta znajdujemy interesujący nas obiekt. Gui cieszy się, bo doczytuje, że będziemy przejeżdżać przez historyczny most. Nim do niego jednak dojedziemy, przejeżdżamy przez inny- w centrum miasta, który oczywiście jest zwodzony.

Jedziemy wygodną drogą dla rowerów, mijamy nielicznych o tej porze biegaczy i rowerzystów- częśc z nich właśnie jedzie do pracy w wypoczynkowej części miasteczka. Widzimy drewniany most. Jest zwodzony- Gui wpada w ekstazę. Biega i sprawdza mechanizmy, zagląda w każdą szparę, dotyka każdej śruby i belki. Włazi nawet pod most, by zobaczyć, gdzie przebiegają łańcuchy i stalowe liny. Wygląda niesamowicie. Dłuższą chwilę spędzimy przy moście, po czym dojeżdżamy do brzegu Zalewu Szczecińskiego i... wreszcie widzimy latarnię! W końcu, na zakończenie podróży udało się znaleźć chociaż tę jedną. Pamiątkowe zdjęcie, spacer po molo. Sprawdzanie dalszej trasy i wracamy do miasteczka. Jest zimno, więc decydujemy się na śniadanie w niewielkiej piekarni. Wygrzebujemy resztki euro. Wystarcza na kawę, dwie kanapki i ... jedno czekoladowe ciastko.

Powoli jedziemy uliczkami podziwiając zabudowę i pomniki. Zoo oglądamy tylko z zewnątrz, bo jesteśmy za wcześnie.
Może i lepiej? Mamy teraz mnóstwo czasu, by spokojnie dojechać do polskiej granicy.
Mijamy jeszcze alternatywne pole namiotowe i trochę nam żal, że nie dojechałyśmy wczoraj do niego- robi o wiele lepsze wrażenie niż to, na którym nocowałyśmy. Trudno.
Przed nami granica polsko-niemiecka- witamy ją radośnie. Gui już tęskniła za możliwością porozumiewania się w sklepach i restauracjach po polsku. Kilka kilometrów dalej dojeżdża do nas zaprzyjaźniony szczeciński rowerzysta, z którym byłyśmy umówione. Teraz on prowadzi nas po polskich drogach w kierunku Szczecina.  
Cały czas rozmawiamy, dzieląc się wrażeniami z ostatnich dni. Zatrzymujemy się jeszcze w kultowej rowerowej restauracji w Bartoszewie, gdzie zamawiamy obiad. 
Gdy opadają emocje, czujemy, jak bardzo jesteśmy zmęczone, obie marzymy tylko o tym, by znaleźć się na dworcu i wsiąść do pociągu. Nie jesteśmy już dobrymi kompanami do zwiedzania miasta. Nasz przewodnik trochę rozczarowany, konwojuje nas na dworzec i dopilnowuje, byśmy bezpiecznie wsiadły do pociągu.
Nasza wyprawa dobiega końca... Może nie do końca wyszło tak, jak planowałyśmy. Zamiast kolekcji latarni morskich, mamy kolekcję zwodzonych mostów. Pogoda znów nam dopisała. Nie zmokłyśmy, nie pokonał nas wiatr. Nasze rowery dobrze przygotowane przez kolegę świetnie się spisały na trasie, a my przekonałyśmy się kolejny raz, że uwielbiamy swoje towarzystwo i na wyprawie świetnie się zgrywamy.


I choć wracamy do codzienności, to jeszcze przez wiele dni będziemy w snach przemierzać szutrowe ścieżki, podziwiać zachody słońca na plaży, gubić się na bagnach... 
Za rok chcemy wrócić na Rugię, ale najpierw odwiedzić Bornholm... Znów będzie Bałtyk i bałtyckie wyspy.
A jeśli dotarliście z nami do tego miejsca, to niespodzianka: pierwszy z filmów nakręconych na trasie. Kamerkę montowałyśmy albo na kierownicy Gui, albo na moim kasku. Filmik złożył mój syn. Podkład muzyczny też jest częściowo jego produkcji. 
O następnych częściach będziemy Was informować :)



piątek, 22 sierpnia 2014

Szlakiem bałtyckich wysp i mostów zwodzonych- od Stralsundu do Grambin

W nocy spadł  deszcz, ale poranek obudził się pogodny. Z Altefahr wyjechałyśmy o 7.30- najszybciej uporałyśmy się ze złożeniem dobytku na błotnistym podłożu. A Gui spieszyło się, by znaleźć się na niesamowitym moście, który podziwiałyśmy poprzedniego dnia. Początkowo była rozczarowana, że Radweg prowadzi starym mostem obok torów kolejowych, ale , gdy okazało się, że wieje potężny wiatr, który znacznie utrudniał jazdę, zdała sobie sprawę, ze tam w górze, ponad nami chyba by nas zdmuchnęło. Monumentalna konstrukcję podziwiamy więc z boku i od spodu (most będzie "bohaterem"części filmu, jaki niedługo już wrzucimy) . 
Most, którym jedziemy jest za to zwodzony i już z portu w Stralsundzie będziemy obserwować, jak się podnosi. W mieście nad cieśniną Strzały zakochałyśmy się od pierwszego wejrzenia i postanowiłyśmy w przyszłym roku poświęcić mu znacznie więcej czasu, zagłębić się w zaułki, wejść do Oceanarium, zwiedzić muzea. Dziś mamy dla niego tylko dwie godziny. Najpierw objeżdżamy port w poszukiwaniu latarni morskiej. Bezskutecznie. Potem okazuje się, że szukałyśmy nie tego, co trzeba, a latarnię miałyśmy "pod nosem". Ucinamy sobie krótką "pogawędkę" z innym sakwiarzem - oczywiście mówimy w zupełnie różnych językach, ale gesty i nazwy miast pozwalają nam się świetnie porozumieć. z niedowierzaniem oglądamy dziwaczną bryłę Oceanarium z wielkim kaczątkiem. 
Gdy otwierają się pierwsze bary z fishbułą, zatrzymujemy się na drugie śniadanie. Jemy bułę z łososiem serwowaną z łodzi. Zaskakuje nas radosne "dzień dobry" wypowiedziane przez pracownika baru. Miły akcent. 












Potem wjeżdżamy w stare, gotyckie miasto... Budowle zapierają dech w piersi. Chyba nigdy nie widziałam tylu gotyckich budynków w jednym miejscu! Tylko na rynku znów stoją stragany- tu trafiamy na jarmark ceramiczny- wyroby piękne, ale budy szpecą rynek. Z otwartymi ustami przechodzimy przez ratuszowe arkady, podziwiamy kościelne wieże i portale. Wreszcie na jednej z wież- Kościoła Mariackiego zauważamy ludzi... a to znaczy, że i my tam za chwilę będziemy... Chwila.... ta... po pierwsze najpierw musimy pobić się z myślami, bo bilety nie należą do tanich, ale wysokość wieży- ponad 100m  nas przekonuje i wdrapujemy się po krętych, stromych schodach... Ufff... Gui ledwo radzi sobie z wysokością. Mnie jest łatwiej- po moim lęku przestrzeni nie pozostało nawet wspomnienie. Robię mnóstwo zdjęć, pamiątkową fotę Gui i schodzimy. 

Czas przeznaczony na miasto nam się kończy, opuszczamy je ze smutkiem, mamy jednak przed sobą ponad 100 km trasy, trzeba jechać dalej. Na zakończenie przejeżdżamy jeszcze obok browaru, w którym warzy się znane stralsundzkie piwo (spróbujemy za rok).  Do Greiswaldu prowadzi nas ta sama brukowana droga, tylko, że wiatr wieje w plecy, więc jedzie się szybciej i raźniej.
Zjeżdżamy z rowerowych szlaków. Aż do Anklam pojedziemy drogą krajową- szybko, łatwo i ze zdziwieniem, że nikt na nas nie trąbi, chociaż droga nie ma pobocza i jesteśmy zawalidrogami. To jest najszybszy fragment podróży. 
Zgodnie z planem w Anklam robimy przerwę, ale ... nie tak sobie zwiedzanie miasta wyobrażałyśmy. Trafiamy na... 750-lecie Anklam. Miasto zamknięte jest dla ruchu samochodowego, obstawione straganami, karuzelami, na 4 scenach odbywają się koncerty, po rzece Peene płyną łodzie- odbywają się zawody osad wioślarskich, szosą jadą kolarze w wyścigu, a w niebo wzbija się śmigłowiec. 
Kawę pijemy w remontowanym kościele św. Mikołaja zamienionym na ten czas w wielką salę koncertowo-biesiadną. Potem kupujemy typowo niemieckie niezdrowe grillowane jedzenie- pieczarki i kiełbasę. Nie udaje się nam za to znaleźć otwartego sklepu, nie mamy zatem wody. Na razie nie jest to jednak problemem- do pola namiotowego zostało nam jakieś 30 km., czyli jakieś 2 godziny drogi. Roześmiane ruszamy przed siebie wiedząc, że czeka nas znowu Rundwanderweg, czyli możemy spodziewać się wszystkiego... Wszystkiego... tylko nie tego, że solidna niemiecka mapa minie się z rzeczywistością... Jedziemy zgodnie z drogowskazami, asfalt cudny, widoki też. Z lewej strony widzimy wielkie niebieskie coś... kolejny most zwodzony! Potem sprawdzimy, że ,łączy on wyspę Uznam ze stałym lądem. Po lewej stronie rozciąga się ogromne rozlewisko. Na horyzoncie majaczą kikuty suchych drzew.

-Mamo, dlaczego te drzewa wyschły?- pyta Gui
- Odpowiedzi są dwie: albo nagle zostały z jakiegoś powodu zalane i ich korzenie zgniły z nadmiaru wody, albo na ich gałęziach siedzą kormorany, których guano powoduje usychanie drzew.
- Ciekawe, jaki jest skład chemiczny tego guano i jakie procesy zachodzą w żołądkach tych ptaków?- zastanawia się moje dociekliwe dziecię. Drogowskazy prowadzą do Kamp. Żartujemy, że to ichnie Kamp, czyli kępa pewnie będzie równie maleńkie jak historyczna Kępa niedaleko Trzebiatowa - podobnie położona wśród bagien. Zaraz, zaraz... do Kamp?! Przecież wcale nie powinnyśmy się tam znaleźć! Gdzie jest nasza Rundwanderweg?! Nie ma! I co teraz? Rozkładamy bezradnie mapę na asfalcie na skrzyżowaniu. Skrzyżowaniu, które zgodnie z mapą nie istnieje! Przyglądamy się mapie. Próbujemy znaleźć jakiś punkt zaczepienia. Trakt rowerowy powinien prowadzić wzdłuż rzeki... Postanawiamy wrócić na most- wjeżdżamy na niego trzeci raz w ciągu 20 minut! Przyglądamy się słupowi z drogowskazem i... olśnienie! Do słupa doczepiona jest żółta zalaminowana kartka formatu A4 z napisem Ueckermunde! Kierunek- ledwo widoczna ścieżynka wzdłuż rzeki- poprzednio po prostu jej nie zauważyłyśmy!
Trochę niepewnie zjeżdżamy- teraz po obu stronach mamy wodę: po lewej bagna, po prawej rzeczkę. Pamiętamy jeszcze, co przytrafiło nam się w Klukach! Droga jednak staje się wygodnym duktem wyłożonym płytami. W pewnym momencie wjeżdżamy na mostek i ... widzimy drogę widmo kończącą się w bagnach- to ta, która widnieje na naszej mapie... 
Zagadka rozwiązuje się po kilkunastu metrach. Trafiamy na punkt widokowy i tablice informacyjną. Tekst w j., niemieckim i angielskim informuje, że w czasie budowy wału przeciwpowodziowego zaszły zmiany w ekosystemie. Na powstałym w wyniku prac rozlewisku zadomowiły się kormorany i inne dzikie ptactwo, a do wsi Kamp wybudowano nową drogę. Teren ogłoszono Naturparkiem.
Już bez większych przygód dojeżdżamy do kolejnych wiosek, by wreszcie znaleźć się w miejscowości Gambin... Zabudowania kempingu wyglądają podejrzanie... Przeczucia nas nie mylą... Może z nas nie zdarli, ale 10 euro kaucji za kluczyk do łazienki wprawia nas w osłupienie. Podobnie jak brak zaplecza kuchennego i zakaz używania gniazdek w łazienkach do gotowania.
Dobrze, że mamy kuchenkę gazową! W sumie pole namiotowe położone jest malowniczo- nad Zalewem Szczecińskim. Ma nawet prywatną plażę, ale nie polecam tego miejsca!
Po rozpakowaniu, ugotowaniu zupy i przejściu się na plażę szybko kładziemy się spać- jesteśmy mocno zmęczone.


środa, 20 sierpnia 2014

Szlakiem bałtyckich wysp i mostów zwodzonych( dzień 3.) - Greifswald i Rugia


Budzę się o świcie z nadzieją na złapanie słońca na wstawaniu. Niestety, niebo pokrywają gęste ciemne chmury. Nici z oglądania wschodu słońca. Mam zamiar wrócić jeszcze na chwilę do ciepłego śpiwora, ale okazuje się, że Gui też zdążyła się przebudzić. Przygotowuję zatem owsiankę, pakujemy się (składanie naszego majdanu mamy opanowane do perfekcji)  i po 7.00 ruszamy przed siebie.  Nie ujeżdżamy daleko, bo między drzewami miga nam urokliwe miejsce, które koniecznie trzeba zobaczyć. Do Greifswaldu dojeżdżamy akurat na drugie śniadanie, które Gui zarządziła w McDonaldzie- ze względu na dostęp do internetu. Zamawiamy zestaw śniadaniowy i wysyłamy w świat wiadomości, że żyjemy i mamy się dobrze.

Potem wjeżdżamy do miasta. W IT zaopatrujemy się w  plan miasta. Podziwiamy rynek i trzy kościoły: św. Mikołaja (to ten na zdjęciu), Mariacki i św. Jakuba (skoro św. Jakuba to jest i Jakubowa Droga). Gotyk miesza się tu z barokiem i współczesnością - tę tendencję zaobserwujemy też później. Niestety piękno rynku zostało zaburzone rozstawionymi na placu straganami, chyba trafiłyśmy na jakiś jarmark.

Wyjeżdżamy z miasta w kierunku Stralsundu. Radwanderweg (piękne słowo , prawda?) prowadzi nas brukiem przez kolejne 20 km. Ależ nie lubimy bruku! Zwłaszcza, że teren jest pofałdowany a wiatr wieje prosto w twarz. Z radością witamy drogowskaz na przeprawę promową. Teraz jedziemy już bardzo przyzwoitą drogą rowerową, zatrzymujemy się na chwilę, aby podjeść jeżyn. W efekcie na prom wjeżdżamy w ostatniej chwili. Znów ogarnia nas niepohamowana radość- ja lubię promy, a Gui cieszy się, że za chwilę postawi stopę na kolejnej pięknej wyspie. Po zjechaniu z promu siadamy w koszu i pałaszujemy kolejna fiszbułę, następnym razem zatrzymamy się na posiłek odrobinę dalej, bo ceny wyglądały dużo atrakcyjniej. Próbujemy znaleźć latarnie morską, ale nam się nie udaje. Trudno, planujemy wrócić tu za rok, wtedy poszukamy. Nie jedziemy w głąb wyspy, tylko trzymamy się północnego wybrzeża. 


Znajdujemy kolejną Radweg i ta prowadzi nas do Altefahr, gdzie upatrzyłyśmy sobie pole namiotowe. Z tym prowadzeniem to jest rożnie, bo czasami wyprowadzamy się na manowce: a to wjeżdżamy komuś w podwórze, bo zagadane nie zauważamy ścieżynki z drogowskazem, a to nagle znajdujemy się w kolejnym Hafen, czyli przystani. Udaje nam się jednak dotrzeć na miejsce, po drodze podziwiamy niesamowitą konstrukcję mostu łączącego Rugię z lądem. Jutro ten most będziemy oglądać z bliska. 

Kemping w Altefahr nie wygląda okazale, ale ma całkiem przyzwoite zaplecze kuchenne z kuchnią indukcyjną, gniazdkiem, zlewem i blatem do przygotowania posiłku. Są też dwa stoły i ławy. Nareszcie można w godnych warunkach przygotować kolację! 
Podobnie jest z łazienkami, prysznice, ku naszemu zaskoczeniu są darmowe.Jedynym problemem jest błoto- przecież poprzedniego dnia na Rugii lało. Ustawiamy nasz namiocik pod drzewami na w miarę prostym terenie ( w nocy spadnie deszcz, ale nam nie zrobi krzywdy) W recepcji udaje nam się kupić dokładną mapę Rugii, już wiemy, dlaczego nie znalazłyśmy latarni morskiej- szukałyśmy w złym miejscu.
Nim jednak skorzystamy z tych dobrodziejstw wybieramy się dalej wzdłuż wybrzeża Rugii, chcąc maksymalnie wykorzystać czas na wyspie. Oglądamy maleńkie wioski, zjeżdżamy na punkt widokowy. Wracamy akurat tak, aby przed 21.00 położyć się spać. Gui udaje się dogadać z właścicielem i dostaje hasło do wifi, dzięki czemu znów przez chwilę mamy łączność ze światem. Z tym dogadywaniem też jest różnie. Trochę trwa, nim udaje nam się wyjaśnić właścicielowi, że wyjeżdżamy ok. 7.00 i koniecznie chcemy dziś jeszcze uiścić opłatę za pobyt. Dopiero moje rozpaczliwe "seven o'clock" go przekonuje. 

Jesteśmy pełne wrażeń, ale tez padnięte. Marzymy, by położyć się spać(za nami kolejne 90 km), ale najpierw udaje nam się znaleźć dziurę w płocie, przez która bywalcy kempingu przechodzą w celu oglądania zachodu słońca. Korzystamy z tej drogi ( a za nami jeszcze dwie dziewczyny, które wcześniej spotkałyśmy w kuchni) i podziwiamy sielski pejzaż. Gui zamienia się w Japończyka- nie może oderwać się od aparatu, focąc kolejne landszafciki. 


Patrząc na Stralsund, próbujemy wypatrzyć latarnię morską, bez skutku.


wtorek, 19 sierpnia 2014

Szlakiem bałtyckich wysp i mostów zwodzonych- dzień pierwszy i drugi

Połowa sierpnia, więc zgodnie z chyba już tradycją zbieramy się z Gui na naszą samotną rowerową wyprawę. Zgodnie z ustaleniami kontynuujemy bałtycki szlak latarni morskich. W poniedziałek, 11 sierpnia siadamy przy mapach google, atlasie samochodowym i przewodniku po Pomorzu. Początkowo miałyśmy dojechać do Greifswaldu i wrócić- trzy dni to przecież niewiele. Okazuje się jednak, że jeśli w środę przyjdę do pracy, to czwartek mam wolny, zatem możemy wyjechać w czwartek wcześnie rano. A jeśli założymy pierwszy nocleg w Świnoujściu- to możemy wyjechać w środę po południu. To przecież niecałe 90 km.  Patrzymy na mapę i... trasa nam się wydłuża, a że apetyt rośnie w miarę jedzenia, to wydłuża się aż o... Rugię. I tak powoli wyłania nam się nasz szlak: Trzebiatów- Świnoujście- Wolgast- Greifswald- Rugia-Stralsund- Anklam- Uckermunde- Szczecin. Prawie 500 km. Gui otwiera gorącą linię z Anią Gigantką, która z chęcią użyczy nam kawałek podłogi w swoim świnoujskim mieszkaniu. Pozostałe noclegi, jak zwykle na polach namiotowych, których na bałtyckim wybrzeżu nie brakuje. 
We wtorek ostatnie zakupy, pakowanie sakw, gotowanie obiadów dla reszty rodziny. 
Wreszcie środowe popołudnie, odbieramy jeszcze upragnioną przesyłkę z kamerką GoPro i ruszamy ulubioną trasą na Dziwnówek. Trzebiatów żegnamy głośnym piskiem- tak okazujemy swoją radość z czekającej nas wyprawy. W Dziwnowie mijamy pierwszy zwodzony most. Na trasie będziemy przez takie mosty przejeżdżać wielokrotnie ku ogromnej radości Gui, ale o tym później. Przed dwudziestą meldujemy się u Ani. Kolacja, próba ogarnięcia instrukcji kamerki, trochę rozmów i idziemy spać. 
Rano żegnamy Anię na świnoujskim placu z fontanną. Przed nami kolejna przygoda życia. 

Jest wcześnie, ruch na kurortowych ścieżkach niewielki. W Bansin odwiedzamy Informację turystyczną i kupujemy potrzebną nam mapę. Wreszcie możemy bardzo dokładnie sprawdzić to, co chcemy obejrzeć, zwiedzić i gdzie dojechać. Czytanie mapy jest czynnością niezwykle fascynującą, spędzamy więc nad nią kilka minut, oj! często będziemy do tej mapy wracać. Początkowo zakładamy podróżowanie drogami asfaltowymi, jednak rowerowe szlaki tak nas nęcą, że podobnie jak w ubiegłych latach lądujemy na turystycznych rowerowych ścieżkach i przez następne dni będzie nas Radweg prowadzić. 
Zachwycamy się krajobrazami wyspy Uznam- woda z lewej, woda z prawej, rozlewiska, urocze, czyste kurorty, cisza, brak tandety i mnóstwo rowerzystów. 
Gdy zatrzymujemy się na drugie śniadanie- chcemy wreszcie spróbować słynnej fishbuły - podziwiamy dzielną kilkulatkę w sukienusi, która podąża na małym rowerku za swoja objuczoną sakwami mama. Zastanawiamy się, ile kilometrów dziennie pokonuje ta para. Mijamy całe wieloosobowe rodziny na rowerach i samotnych podróżników. Jesteśmy częścią ogromnej społeczności. 
Północna część wyspy jest już spokojniejsza. W Peenemunde przejeżdżamy obok historycznych, wojennych budowli, dojeżdżamy do lotniska i dalej w poszukiwaniu najbardziej na północ wysuniętego cypla- chcemy zobaczyć latarnię morską na wyspie Greifswalder Oie lub na Ruden. Wreszcie trafiamy na ścieżkę, która, mamy nadzieję doprowadzi nas do brzegu. Po kilkunastu metrach musimy zsiąść z rowerów i maszerować pieszo przez las w kierunku Naturparku. Jest tak niesamowicie cicho... Nie słychać szumu wiatru w gałęziach, ani tak bliskiego nam szumu morskich fal, nie śpiewają leśne ptaki , nie skrzeczą mewy... Zaczynamy się prawie skradać, żeby własnymi krokami nie robić hałasu...

Kilkaset metrów dalej wychodzimy z lasu na... trawiasto-piaszczyste wybrzeże. Ludzi niewiele, za to mnóstwo ptactwa. Woda nieruchoma jak w jeziorze, sięga nam ledwo do kolan. Nie da się wykąpać w morzu, bo płycizna sięga daleko w głąb Bałtyku. Na horyzoncie majaczy nam wyspa, ale dopiero w domu na zdjęciach widzimy zarys latarni morskiej. 
Pejzaż i niesamowity nastrój tego miejsca pewnie długo będzie nam towarzyszył. 
Opuszczamy cypel Peenemunde i jedziemy do Wołogoszczy, czyli Wolgast. Miasteczko zachwyca nas panoramą widzianą z wieży jednego z kościołów, barokowymi malowidłami tańca śmierci i kolejnym zwodzonym mostem. Gui jest trochę zawiedziona, że nie zobaczy otwierania mostu, bo jesteśmy zbyt późno. Nagle słyszymy głośny sygnał dźwiękowy i... obserwujemy podnoszenie skrzydła mostu (okazuje się, że w sezonie letnim most jest podnoszony co najmniej dwukrotnie). 
Robi się późne popołudnie, a przed nami jeszcze prawie 30 km drogi. 
Na polu namiotowym w Loissin meldujemy się ok. 19.00. Przejechałyśmy 90 km. 
Kemping jest całkiem przyzwoity, ale brakuje nam zaplecza kuchennego. Gotowanie wody w łazience nie jest naszym ulubionym zajęciem. 
Szybko rozkładamy namiot, jemy kolacje i biegniemy na plażę- pole namiotowe usytuowane jest nad samym morzem.  I tu, podobnie jak wcześniej jest bardzo płytko, brodzimy w wodzie, żartujemy. 
Potem podziwiamy zachód słońca i układamy się do snu. 


poniedziałek, 11 sierpnia 2014

Taniec z wiatrem- VIII Kołobrzeski Maraton Rowerowy


Śpiwory, karimaty, podróżna lodówka pełna przysmaków, walizka, plecak, kilka worków... trzy rowery... Spakowałyśmy się jak na dwutygodniowy pobyt na odludziu, a przecież teleportowałyśmy się  tylko 30 km - do Kołobrzegu. Gdyby nie fakt, że trzeba było przywieźć rower Gui pewnie jechałybyśmy rowerami i nie miały połowy tych całkowicie "niezbędnych" rzeczy.

W piątek wczesnym popołudniem postawiłyśmy nasz rodzinny samochód przed halą Milenium, gdzie podobnie jak dwa lata temu usytuowana była baza maratonu. Ledwo wypakowałyśmy cały nasz majdan, gdy okazało się, że... moja pięknie wyprasowana zielona sukienka nadal wisi na szafie, natomiast w plecaku mam klucze od działki, które mężowi są bardzo potrzebne.
W pierwszej chwili chciałam wracać po sukienkę i odwieźć klucze, ale zamiast tego wybrałyśmy się z Chuda na zakupy- w końcu, po co jechać po sukienkę, skoro można kupić nową ;) Najpierw jednak przeszłyśmy się po targu staroci. Po drodze wstąpiłyśmy do sklepu z butami, obie potrzebujemy nowego obuwia sportowego. No cóż, takie piękne przeceny były... wyszłyśmy z ... zielonymi sandałami na koturnie. Sukienkę też kupiłyśmy i to nie jedną, bo przecież przeceny były.

Teraz już spokojnie mogłyśmy podjechać na dworzec kolejowy po Gui, która własnie nadjeżdżała z ... kolejnym rowerem. Tak, tak. my trzy, a rowery cztery (czeka nas wyprawa szlakiem latarni morskich i należało dotransportować rower do zadań specjalnych). Przy okazji podałam klucze od działki kierowcy busa, który obiecał je oddać mojemu mężowi na końcowym przystanku  (nie do końca wyszło tak, jak zaplanowaliśmy ze Ślubnym, ale po kilku przygodach klucze do  niego trafiły).
Limit przygód został wyczerpany. Mogłyśmy się witać i rozmawiać z przyjaciółmi i znajomymi (dużo było tych powitań, bo z każdym maratonem przybywa tych, którzy stają się nam bliscy).
Punktualnie o 20.00 stawiłyśmy się na odprawie technicznej, ale chyba nie słuchałyśmy zbyt dokładnie, co na trasie odczułam). Przed pójściem spać wybrałyśmy się jeszcze na basen.
Plan szybkiego zaśnięcia spalił na panewce, bo przecież trzeba było pogadać z tym i owym. Na szczęście przed 23.00 światła na hali łuczniczej zostały zgaszone i rozmowy powoli milkły.
Dzień budził się powoli. Czasu miałyśmy mnóstwo, bo starty przewidziano dopiero od dziewiątej. Mogłyśmy zatem spokojnie wypić kawę i zjeść owsiankę.Przed 8.30 spora kolumną ruszyliśmy na start. Zafundowaliśmy mieszkańcom i turystom pokaz siły rowerów. Zmiana miejsca startu była dla nas korzystna, bo choć trasa wydłużyła się o 10 km, to nie musieliśmy jechać przez miasto, a tym samym ominęliśmy sygnalizację świetlną.
Chuda ruszyła w trasę o 9.14, my z Gui 4 minuty później. Przez pierwsze kilometry trzymaliśmy się razem, co było o tyle ważne, że wiał silny południowy wiatr- prosto w twarz, a wiadomo, że takie wiatr łatwiej pokonać w zespole. Po 10 km Gui zaczęła zostawać w tyle, aż na podjeździe odpadła. Jeszcze kilkanaście kilometrów mieszaliśmy się, ktoś do nas dołączał, ktoś odpadał. W końcu i dla mnie tempo grupy stało się zbyt szybkie i odpuściłam. Nie zostałam jednak sama, bo najpierw jechałam z koleżanka, potem ze znajomym. I tak przez wiele kilometrów.
-Wiesz, w takim tempie, to chyba tym razem Chudej nie dogonisz.- skwitował znajomy mój czas. Cóż... należało się pogodzić z tym, że dziś wygrają ci, którym masa pozwoli uporać się z wichurą ;)
 Około 40 km zaczęłam rozglądać się za punktem żywieniowym- było gorąco i bardzo wietrznie- kończyła mi się woda. Jakież było moje zdziwienie, gdy w miejscu, gdzie w czasie poprzedniego maratonu stał PŻ, nie zastałam ludzi z wodą! No, trzeba było uważniej słuchać Orga na odprawie...
Za Karlinem wreszcie przestałam się zmagać z wiatrem, bo jechałam razem z nim. I tak do punktu żywnościowego, nim napełniłam bidon i wsunęłam pyszną drożdżówkę ( a raczej pół, bo była wielka i namówiłam na połowę innego zawodnika), nadjechała Gui z koleżanką. Poczekałam na moje dziecię i do kolejnego punktu jechałyśmy wspólnie. Tempo nie było jakoś zabójcze, bo wiatrem kręciło, a Gui dawała zmiany z wiatrem i z górki ;) Po drodze Gui przypomina, jak dwa lata temu pomyliłyśmy trasę. Nawet rozpoznała miejsce, gdzie nie zauważyłyśmy skrętu w lewo. Tym razem już nie mamy takich problemów. Na drugim punkcie nie zatrzymywałyśmy się, złapałyśmy tylko po butelce wody podanej nam przez obsługujące go dziewczyny i... rozstałyśmy się, bo Gui zjeżdżała do mety - wybrała dystans mini- a ja pojechałam na drugie kółko. Prawdę mówiąc, przez moment zastanawiałam się, czy chce mi się samotnie walczyć z wiatrem i czy aby nie zjechać ( potem okazało się, że takie myśli towarzyszyły wielu zawodnikom i niektórzy po prostu zrezygnowali z wybranego dystansu). Już początek drugiego kółka pokazał, że czeka mnie prawdziwy taniec z wiatrem. Trzy godziny wcześniej jechałam w zwartej grupie, osłonięta od podmuchów. Teraz byłam sama... A wiatr był coraz silniejszy... każdy kolejny podmuch sprawiał, że rowerem rzucało. Obserwowałam nasionko ostu szybujące w powietrzu i wydawało mi się, że sama jestem takim nasionkiem, z którym wiatr robi, co chce.
Miałam dużo czasu... bardzo dużo. Mijałam kolejne wiatraki, miejscowości znane mi z poprzednich wycieczek (to przecież moje tereny). Przejeżdżałam nad Parsętą i... myślałam o tym, że warto byłoby wybrać się na spływ kajakowy. Gorzko pachniały wrotycze, a słodko dojrzałe śliwki. Na polach pracowały kombajny, podnosząc tumany kurzu i plew. Czasem takie monstrum pojawiało się na drodze i trzeba uważać. Okazało się, że to nie rolnicze monstra są naszymi największymi wrogami, ale kierowcy samochodów. Byłam świadkiem zepchnięcia  kolarza na pobocze przez samochód wyprzedzający "na trzeciego". Mnie zaś "na lusterko" minęła biała limuzyna z rejestracją "NOWOŻEŃCY". Oj, nie życzyłam im najlepiej...
Kolejny silny podmuch szarpnął mną tak mocno, że miałam dość. Byłam już bliska zejścia z roweru, ułożenia się na trawie i czekania na ... no nie wiem na co . I pewnie dlatego nie zsiadłam. W największym kryzysie minął mnie zawodnik w czerwonej koszulce i zaproponował koło. Nie liczyłam za bardzo na to, że się tam  utrzymam, ale ruszyłam. Jakiś czas udawało mi się utrzymać tempo, a potem... a potem kazało się, że kolega zamierza na mnie czekać, ilekroć odstawałam. Jakże byłam wdzięczna...
Na punkcie żywnościowym spotkałam towarzysza z mojej grupy startowej.
- Martwiłem się o ciebie, ale widzę, że ktoś cię przygarnął.
- Znalazłem na polu, to się zaopiekowałem.
- No skoro jesteś przygarnięta, jadę dalej.
Tak... czułam się przygarnięta i zaopiekowana. Bidon znów został napełniony, twarz umyta z soli. No i miało być łatwiej, bo z wiatrem.
Miało... Nad Kołobrzeg i okolicę nadciągnęły sine deszczowe chmury, wiatr zmienił kierunek i siłę. Nie wiem , ile miały podmuchy, ale utrzymywanie roweru w pionie i na swoim pasie zaczęło być dla mnie prawdziwym wyzwaniem.
A potem spadł deszcz... i nie wiem, o której dotarłabym do mety, gdyby nie mój towarzysz Robert, który bardzo cierpliwie sprawdzał, czy jadę mu na kole. A ja już marzyłam tylko o mecie. Nawet woda z koła pryskająca  prosto w twarz mi nie przeszkadzała. Po prawie ośmiu godzinach od startu wreszcie zobaczyłam napis meta.
100 metrów przed nią Robert zaproponował:
- NO ścigamy się do mety. - czym niesamowicie mnie rozbawił, więc tradycyjnie metę mijałam z uśmiechem na twarzy, choć wcale mi do śmiechu nie było.
Chuda czekała na mnie i z wyrzutem stwierdziła:
- No gdzieś ty była tyle czasu! Martwiłam się!
- No jak to gdzie? Na trasie. Wiało...
A potem już była pyszny bogracz serwowany przez Orga i szybki przejazd przez mokry Kołobrzeg, by dojechać do bazy. Należało się spieszyć, gdyż tam już od dwóch godzin rozkręcała się impreza integracyjna.
A przecież w Kołobrzegu bawi się najlepiej... Szybki prysznic, zmiana kreacji i... deszcz przestał padać. Zamiast piżama party można bawić się w świetle chylącego się ku zachodowi słońca. We trzy pląsamy w rytm przebojów lat osiemdziesiątych, bo takie puszcza zatrudniony na te okazję DJ. Przez chwilę znów kapie z nieba, ale tylko po to, by na niebie utworzyła się tęcza (przeprosiny za wiatr i deszcz?)
Beztroska trwa. Tańczymy, rozmawiamy... o czym? No oczywiście o rowerach, maratonie, o zwycięstwie Majki w Tour de Pologne, ale także o bieganiu, filozofii życiowej i ... poziomkach, ale nie o tych małych słodkich i czerwonych, tylko o poziomych rowerach. 
 Oficjalne zakończenie jest dopiero w niedzielę, więc nasze rowerowe święto może się przeciągać. mamy wreszcie mnóstwo czasu na spotkania z przyjaciółmi.
A w niedzielę trzeba spakować z powrotem cały nasz dobytek. O 10.00 odbieramy medale, Chuda także puchar za pierwsze miejsce i czekamy na losowanie nagród. Chyba jednak limit szczęścia wyczerpałyśmy w Zieleńcu. To nie my popłyniemy promem Polferries. Jest też bardzo sympatyczny akcent- jeden z maratończyków właśnie przejechał... 100 maratonów. Odbiera gratulacje i kilka pamiątek- w tym poduszkę ufundowaną przez przyjaciół maratończyków, czyli nas wszystkich.
Jeszcze tylko pożegnania i czas ruszać do domu.
Podsumowanie? Chyba tylko w Radkowie jechało mi się trudniej, ale przecież to ten trud pamięta się najlepiej.

I cytat: "Organizatorom należy się szacun wielki za to, że w pełni sezonu potrafili wyznaczyć trasę o małym natężeniu ruchu". (nieważne, że po bruku i wyboistym asfalcie- znamy gorsze asfalty niż te z Kołobrzegu)

P.S. Jeszcze mała prywata na koniec: Mój syn- jedyny nie maratończyk w rodzinie, ale za to siłacz ćwiczący trójbój siłowy prosi o Wasze głosy na jego selfie. Można głosować przez facebooka albo bez logowania.
Link do głosowania (klik)