niedziela, 22 czerwca 2014

Bo w Niechorzu musi wiać!

Kolejny weekend pod hasłem: "jedziemy na maraton". Tym razem nie mieliśmy daleko, bo Niechorze oddalone jest od Trzebiatowa o 16 km. Jest to jedyny maraton, po którym wracamy we własne pielesze w tym samym dniu. Z jednej stron y trochę tracimy na rozmowach pomaratonowych, z drugiej odpoczywamy we własnym domu. 
Na piątkową odprawę techniczną ledwo zmieściliśmy się w naszym rodzinnym samochodzie, gdyż do Niechorza jechali z nami panowie moich dziewczyn. Ślubny stwierdził, ze nie jedzie, bo przecież trasę zna, a ze znajomymi zdąży pogadać czekając w sobotę na nas. Odebrałyśmy numery startowe, wysłuchały uwag organizatora i po kilku radosnych powitaniach, kilku rozmowach wróciliśmy do domu. Tu jeszcze szybkie pakowanie, sprawdzanie rowerów i czas spać. 

W sobotni poranek z niepokojem spoglądamy w niebo. Pada, żeby nie powiedzieć leje, wiatr zgodnie z prognozami silny, północno-zachodni. Myślami jesteśmy z naszymi znajomymi, którzy o 4.00 lub o 6.00 wystartowali na najdłuższym dystansie Rewal Bike System Maratonu - 304 km. 
Po pożywnym śniadaniu jesteśmy gotowi do wyjazdu. Spod bloku startują dwa załadowane rowerami auta (do jednego się nie mieścimy, startując w czworo) 
Chuda, Gui i ja wybrałyśmy dystans mega- 152 km, Ślubny dystans mini- 75 km. 
Cały czas zastanawiamy się, czy wystarczy nam samozaparcia, by w niesprzyjających warunkach przejechać oba okrążenia. 
Pogoda jednak ustala się na znośnym poziomie- NIE PADA! a do pomorskich wiatrów jesteśmy przyzwyczajone. Przecież tu zawsze wieje! (chociaż nie zawsze z prędkością 35 km/h i porywami do 70 km/h)
Jak zawsze mamy swoje cele- nadrzędny- dojechać do mety. Szczegółowe są różne. Gui, startująca razem ze mną założyła, że spróbuje dotrzymać mi koła, Chuda, że nie pozwoli się dogonić (startuje 5 minut wcześniej) a ja? Ja chciałabym dojechać w 6 godzin. 
Zaraz po starcie Gui mi... ucieka, goniąc grupę. Zostaję sama na pogorzelickim polbruku. Prze chwilę jadę z koleżanką, ale przed Konarzewem zostaje w tyle. Cały czas widzę przed sobą różową bluzę Gui, ale jest za daleko, by ją dogonić, zmagając się z silnym wiatrem w twarz. 
Mijają mnie kolejni rowerzyści- Na maratonie Gryflandu będziemy się mijać i tasować wielokrotnie, gdyż nie tylko jest on prowadzony po pętlach, ale dodatkowo przez kilka kilometrów jedziemy "wahadłem". Za Cerkwicą dojeżdża do mnie znajomy i wita słowami: 
- teraz ja daję zmianę! 
Och z jaką radością przyjmuję tę propozycję! Jedziemy wspólnie rzetelnie i sprawiedliwie zmieniając się na prowadzeniu. Za Gryficami doganiamy samotną Gui. Cieszy się, a w jej głosie słychać odrobinę pretensji, że... dopiero teraz ją dogoniliśmy ;)
Nadal nie pada, a chwilami nawet wygląda słońce. 
Przed Stuchowem zauważamy turkusową kurtkę Chudej. Z jednej strony się cieszymy, bo może dalej pojedziemy razem, a z drugiej zastanawiamy , co się stało, że ją dojechałyśmy. Już po chwili wiemy, że Chuda miała drobny defekt roweru- spadł jej łańcuch i stąd małe opóźnienie. Siada na koło i jedziemy już w czworo. Zmieniamy się na prowadzeniu, choć po prawdzie najbardziej pracuję ja i nasz znajomy. Przez kolejne 70 km nic się nie zmienia. Na wahadle spotykamy Ślubnego, machamy sobie i cieszymy się, że nie jedzie sam- ma towarzystwo rowerzysty, z którym startował w grupie, z resztą także naszego wspólnego znajomego z Gryfic.
Wiatr wieje nadal, ale fakt, że można się za kimś schować i odpocząć niweluje skutki wichury. Stwierdzam, że rację ma biblijny Kohelet, twierdzący, że łatwiej dwóm niż jednemu.
Jedzie mi się naprawdę dobrze, o czym świadczą jęki dziewczyn, gdy wychodzę na zmiany:
- O nie, mama będzie ciągnąć pod górkę! 
I choć jęczą, jakoś dają radę. Utrzymują się na kole, choć widać, ze kosztuje je to sporo wysiłku. W końcu Chuda daje na wygraną. Zostajemy w troje. I w takim składzie dojeżdżamy do mety. Bramkę przejeżdżam wspólnie z Gui. Sędzia zawodów podchodzi do nas i stwierdza:
- Koleżanka była lepsza o ćwierć koła.
- To nie koleżanka- próbuję sprostować.
- A co, już teraz nie koleżanka, bo wygrała?
- To nie koleżanka, to moja córka.
Mina sędziego- bezcenna. Jeszcze lepszą robi 15 minut później , gdy dojeżdża Chuda. 
Na mecie dziękuję znajomemu za wspólną jazdę. To była świetna współpraca.


No dobrze, ale przecież te 150 km to nie tylko jazda, to także czas na podziwianie krajobrazów i własne myśli. Tyle, że gryfickie krajobrazy znam prawie na pamięć, bo wielokrotnie przejeżdżam tę trasę. Wiem, gdzie są dziury w asfalcie, a gdzie na drogę wyłażą dziki. Kiedy będzie podjazd, a kiedy zjazd. W którym miejscu kwitną maki, rumianki i bławatki. I wiem, kiedy zacznie się mój ulubiony bukowy las, piękny o każdej porze roku. Przed Niechorzem wspólnie z Gui obserwujemy polowanie myszołowa i dyskutujemy o mewach. Ale zabawa lisów w wąwozie, o której później opowie nam Chuda jakoś nam umknęła. 
A jak nasze cel? Osiągnięte połowicznie. Do mety dojeżdżamy w 6 i pól godziny. Gui dotrzymuje mi koła i... dokłada Chudej 10 minut. Już w czasie maratonu dziewczyny stwierdzają, że trzeba trochę potrenować, a po zakończeniu potwierdzają te deklarację.
Na mecie zjadamy zupę z kiełbaską , a czekając na dekoracje idziemy na lody. Potem jeszcze spacer po Niechorzu, wizyta nad Bałtykiem - no przecież Bałtyk być musi! Gui z M. rozmawiają o fenomenie mojego zachwytu nad morzem. Przecież to tylko woda, jak można tak się nią ekscytować. Wreszcie M. Dochodzi do wniosku, że to wina mojego śląskiego dzieciństwa. Coś w tym jest- wychowana w mieście z ograniczonym widnokręgiem potrzebuję przestrzeni, a tej nad Bałtykiem nie brakuje. Przed 18.00 idziemy na halę, rozmawiamy ze znajomymi, dzielimy się wrażeniami, potwierdzamy maratonowe plany na kolejne tygodnie. Nie wszyscy są zadowoleni, coś poszło nie tak, ten zmókł, tamten zaliczył wywrotkę. Każdy narzeka na silny wiatr. Mam jednak nadzieję, że gdy emocje opadną, pozostaną już tylko dobre wspomnienia. Nasze zawsze są dobre, bo my po prostu lubimy się bawić i traktujemy nasze starty jak dobrą zabawę.
Dekoracja rozpoczyna się o 18.00 i przebiega dosyć sprawnie, tylko że jesteśmy coraz bardziej zmęczeni. Za oknami znów pada, a potem pojawia się tęcza. 

Swoje sukcesy świętujemy w domu.  Cieszymy się jeszcze swoją bliskością, bo niedzielny poranek Chuda wraca do Szczecina, wyjeżdżają też Gui i M. 
W domu robi się cicho i tylko porozrzucane tu i ówdzie dziewczęce ciuszki przypominają, że miałyśmy radosny weekend. 


6 komentarzy:

  1. Uwielbiam Niechorze! Bardzo miłe mam wspomnienia :) Podziwiam Was dziewczyny!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Też lubię Niechorze- od października do maja. Potem jest tam za tłoczno dla mnie.

      Usuń
  2. trójca nie do przeskoczenia :) ale Mamusia jednak wymiata, i kondycją i wyglądem ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. O wow świetnie! Zazdroszczę! Ja na rower wsiądę dopiero za ok 2 lata (mam nadzieję, że uda się wcześniej)
    kolodynska.pl

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mam nadzieję, ze szybko wrócisz na rower, bo przecież to nie tylko świetny sposób przemieszczania się, ale także pewna filozofia życia :)

      Usuń