czwartek, 3 lipca 2014

V Śląski Maraton Rowerowy

Odkąd zaczęłyśmy pokonywać trasy rowerowy liczące 150 km, wiedziałam, że jeśli tylko będzie taka możliwość przejedziemy Śląski Maraton Rowerowy w Radlinie. Początkowo miał to być bardzo rodzinny przejazd, gdyż do pomysłu zapalił się mój brat. Czym jednak bliższy był termin maratonu, jego zapał gasł- brak czasu na wyjazdy rowerowe uniemożliwił mu start w tym roku. My jednak wytrwałyśmy w postanowieniu. W końcu maraton zaczyna się i kończy w moim rodzinnym mieście, a jednym z organizatorów jest mój kolega ze szkolnej ławki. Kiedyś obiecałam, że jak tylko będę czuła się na siłach wziąć udział w imprezie, to przyjadę. A my zwykłyśmy dotrzymywać obietnic.


Muszę przyznać, że poczułyśmy się niesamowicie wyróżnione, gdy tylko pojawiłyśmy się w biurze maratonu , a mój kolega i jego bliscy (których któregoś roku gościliśmy w Trzebiatowie) zgotowali nam bardzo ciepłe przyjęcie. Chwilę porozmawialiśmy, o kilka rzeczy dopytałyśmy, ale i tak najważniejsza była dla nas odprawa techniczna. Przed domem kultury pojawiłyśmy się przed 16.00. Chuda stwierdziła, że czuje się trochę obco, bo nie ma tu naszych maratonowych znajomych. Ale obcość minęła bardzo szybko, bo nim rozpoczęła się odprawa, my już miałyśmy wielu nowych znajomych- w końcu nawiązywanie znajomości nie jest dla nas niczym trudnym. Humory dopisywały nam do momentu obejrzenia krótkiego filmu o najtrudniejszych momentach maratonu- przejazdy przez drogi główne, lewoskręty, jazda dwupasmówką to tylko część "atrakcji" jakie na nas czekały.
Po odprawie wzięłyśmy udział w przejeździe rowerzystów przez miasto i ustawiłyśmy się z innymi do pamiątkowego zdjęcia. Pierwsze starty przewidziane były jeszcze w sobotę wieczorem, gdyż Giganci startowali na dystansie 600 km, zaliczając tym samym kwalifikację do słynnego maratonu 1008- Bałtyk-Bieszczady. Z niepokojem patrzyliśmy w niebo, z którego po chwili lunął deszcz i rozpętała się burza. Nie zazdrościłyśmy kolarzom warunków, w jakich przyszło im startować.


W niedzielę z pewnym niepokojem pojawiłyśmy się na starcie. Po ulewie nie było już śladu, dzień zapowiadał się wietrzny, ale słoneczny. Wystartowałyśmy o 9.30. Plan taktyczny był taki, jak zawsze- jak najdłużej utrzymać grupę, potem dopóki się da trzymać się razem , a jeśli możliwe znaleźć tzw. koło, bo wiadomo, że w grupie, czy chociaż parze jedzie się lżej.
Jakież było nasze zaskoczenie gdy okazało się, że nasza grupa nie tylko nam nie odjechała, ale... że to my jesteśmy jej silnym ogniwem! Przez wiele kilometrów jechaliśmy wspólnie, dając sobie zmiany. Wreszcie po wjeździe na dwupasmówkę trochę przycisnęłam i grupa rozerwała się. Zostało nas pięcioro, potem czworo- Gigant na czwartym okrążeniu, turysta z dobrą kondycją, Gui i ja. Jechało się coraz lepiej, wiatr nie był jakoś strasznie dokuczliwy (na Wybrzeżu wieje bardziej), a pagórki też nie odbiegały od tego, do czego jesteśmy przyzwyczajone. Chociaż jechałyśmy w grupie starałam się delektować pejzażami, jakże odmiennymi od znanych nam. Zazwyczaj jeździmy wśród łąk i lasów, tu krajobraz industrialny Górnego Śląska przeplatał się z pejzażem Wyżyny Śląskiej, która powoli zmieniała się w Beskid Śląski. W Ochabach nie omieszkałam opowiedzieć Gui o piknikach, jakie KWK Marcel organizowała dla swoich pracowników i ich rodzin z okazji 22 lipca (potem ta opowieść została uzupełniona anegdotą opowiedzianą przez moją siostrę w czasie babskiego spotkania) Przed Ustroniem zostałyśmy same, bo panowie jadąc na pamięć, nie skręcili po strzałkach (strzałkom należy się osobny komentarz- uczestnicząc w maratonach z jednolitym regulaminem, przyzwyczaiłyśmy się do określonego sposobu znakowania trasy, teraz spotkałyśmy się z zupełnie rożnym rozwiązaniem- w newralgicznych miejscach były strzałki na znakach drogowych, a przy zjazdach z uczęszczanych dróg- strzałki poziome na asfalcie. Tylko, że te na asfalcie przypominały raczej dziecięcą zabawę w podchody i trochę czasu minęło nim się zorientowałam, że owe seledynowe znaczki namalowane sprejem to nasze oznakowanie). My pilnie słuchałyśmy na odprawie technicznej i chwilę później wjechałyśmy do Ustronia. Na rondzie naszym oczom ukazał się machający rękami organizator, wskazujący punkt żywieniowo- kontrolny. No i tu spotkało nas chyba największe zaskoczenie- po wjeździe na punkt zastałyśmy totalny piknik. Jedni pili herbatę, inni posilali się kanapkami, jeszcze inni napełniali bidony izotonikiem. Ledwo udało nam się znaleźć osobę obsługującą czipy ( czipy były kolejnym zaskoczeniem, gdyż jesteśmy przyzwyczajone do bramek, które odbierają sygnał z czipa. Tu musiałyśmy zejść z roweru, podejść do czytnika i samodzielnie odbić czip). Gdy już zameldowałyśmy się na punkcie i napełniłyśmy bidony, chciałyśmy ruszyć dalej- okazało się jednak, że nikt z piknikujących maratończyków nie zamierza jeszcze ruszać. Pomachałyśmy zatem Chudej, która właśnie nadjechała i ruszyłyśmy. W ostatniej chwili dołączył do nas kolarz jadący 450 km, czyli 3 okrążenie. Przez następne kilometry jechaliśmy wspólnie. Na jednym z podjazdów śmignęła nam turkusowa koszulka Chudej i jej blond warkocz- miała dobre koło i widać było, że jest w swoim żywiole. Do kolejnego punktu kontrolnego dojechaliśmy w troje kilka minut po Chudej. Tu zjadłyśmy banan, uzupełniłyśmy wodę, odbiłyśmy czip. Przy okazji kolejny raz tłumaczyłyśmy, że nie jesteśmy siostrami, w co oczywiście nikt nie chciał uwierzyć. Początkowo trzymaliśmy się jeszcze razem, co jakiś czas ktoś przez chwilę jechał razem z nami, potem albo odpadał, albo odpoczywał na naszym kole i uciekał.
Na kolejnym podjeździe odpadła Gui. Była jednak na tyle niedaleko, że co jakiś czas mijający nas kolarze komunikowali, że jedzie. Nasza prędkość też była już znacznie niższa, gdyż mój partner odczuwał coraz większe zmęczenie - miał w nogach 400 km. Postanowiłam jednak nie zostawiać go i dociągnęliśmy się do ostatniego punktu kontrolnego. Nim jednak tam dojechaliśmy minęliśmy dwa piękne drewniane kościółki- jeden św. Anny w Gołkowicach pamiętałam z poprzedniej wyprawy na tej trasie-gdy z bratem jechałam na Jaworowy Wierch, drugi pod wezwaniem Wszystkich Świętych w Łaziskach.

Na punkcie kontrolnym w Tworkowie tylko odbiłam czip i pognałam w nadziei, że może dogonię grupę, którą przed chwila minęłam na nawrocie, a w której jechała Chuda. Niestety, owe 25 ostatnich kilometrów miałam pokonywać sama. Jechałam jednak bardzo szybko, mając niewielką nadzieję, że dogonię moją córkę. Na 140 km czekał mnie jeszcze potwornie stromy podjazd w Pszowskich Dołach- trasa niesamowicie malownicza, ale droga tak dziurawa, że nie bardzo można się było rozglądać. A potem już tylko śmignęłam przez Pszów , Głożyny i byłam na mecie. Przejechanie maratonu zajęło trochę ponad 6 i pół godziny. Tym razem w konkurencji Kruczkowska kontra Kruczkowska wygrała Chuda ( z czasem o niecałe 4 minuty lepszym od mojego). Na mecie oczekiwała nas cała rodzina i to w składzie poszerzonym o rodzinę mojej bratowej. Poza radością był i moment rozczarowania, gdy okazało się, że... bogracz, którym karmiono maratończyków na mecie właśnie się skończył i zamiast posiłku regeneracyjnego będziemy musiały znów jeść w restauracji.
Zgodnie z wcześniejszą umową wspólnie z Chudą pobiegłyśmy zmyć z siebie sól w... fontannie.
Kilka minut później na metę wjechała Gui z czasem poniżej 7 godzin. Okazało się, że były to jedne z lepszych czasów w czasie tej imprezy, co bardzo nas zaskoczyło i podbudowało, bo nagle okazało się, że my naprawdę jesteśmy w dobrej formie. ( z Gui też biegałam między kroplami wody w fontannie)
W czasie uroczystego zakończenia maratonu miałyśmy już spora grupę znajomych- w końcu przez 150 km można zawrzeć wiele ciekawych znajomości. Odebrałyśmy puchary za udział, pamiątkowe zdjęcia i certyfikaty, pożartowały z kolegami, uśmiałyśmy się do łez, gdy okazało się że Chuda z Gui stały się bohaterkami filmiku zmaratonu- na starcie odstawiły swoją sztandarową popisówkę, która została skrzętnie wykorzystana przez organizatora.

Podsumowując - 150 zawodników, wśród których nie jesteśmy najsłabszym ogniwem i familijna atmosfera imprezy bardzo nam odpowiadają. Oznakowanie trasy mogło być odrobinę lepsze- my na szczęście się nie zgubiłyśmy, ale tylko dlatego, że po pierwsze uważałyśmy na odprawie technicznej, po drugie bardzo bacznie wpatrywałyśmy się w drogę, po trzecie starałyśmy się jechać z kimś, kto zna drogę, po czwarte część trasy była mi po prostu znana, ale przynajmniej kilku uczestników źle skręciło, zagapiło się i nadrobiło kilometrów. Czipy, które trzeba samemu odbić sprawiły, że na samym końcu zamiast maratonu rowerowego zrobił się... wyścig po schodach, co zaowocowało kilkoma zgrzytami na dekoracji zawodników. No i brak bograczu - mojej ulubionej potrawy - trochę mnie rozczarował.

Jeżeli jednak ma się odrobinę dystansu do siebie i tego, co się robi, a do niedogodności podchodzi się z humorem, to była to całkiem udana impreza i wiem, że za rok, jeśli tylko nie będzie kolidowała z innym naszym maratonem- znów zgłosimy się na starcie, by pokłonić się Beskidowi Śląskiemu. 

11 komentarzy:

  1. W przyszłym roku daj znać wcześniej. Podjadę na trasę i będę Was głośno dopingował ;) Gratuluję udanego startu.

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo interesująco się czytało, a jeszcze ciekawiej jechało. Zarażacie niesamowicie pozytywną energią :) Tegoroczny maraton był moim debiutem, i jeśli na następnym też będziecie to pewnie za rok znów zawitam do Radlina. (tylko przy takim wzroście formy już Was pewnie nie dogonię...;) ). Pozdrowienia dla Gui, która odjechała nam na punkcie w Tworkowie :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale i tak mnie dogoniliście i przegoniliście, bop mnie Pszowskie Doły wymęczyły...
      Również ciepło pozdrawiam.

      Usuń
  3. Dzięki za pozytywną energię i...dziennikarski esej :) Za rok to pewnie będzie inna trasa, ale zapraszam na drogi Morawskich Wrót. Pozdrawia turysta, który nie był na odprawie i jechał na pamięć :))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Udział w maratonie w takim towarzystwie był prawdziwą frajdą. A odprawa techniczna to dobra rzecz :) My staramy się być na każdej i bardzo uważnie słuchać orgów.
      Dziękujemy za wizytę na blogu i zapraszamy do częstych odwiedzin :)

      Usuń
    2. A jeszcze...skoro wypatrzyliście wspaniałe drewniane kościoły (ten w Łaziskach ma polichromie na światowym poziomie), to poza tym mknęliście obok pałacu jednego z twórców europejskiej radiofonii hrabiego von Arco w Gorzycach, Lichnovskich w Krzyżanowicach, gdzie bywali Ludwig von Beethoven i Fr.Liszt-przed nim kręciliśmy w czasie nawrotu z Tworkowa.A i w Tworkowie ruiny zamku i kościół z kryptą Reiswitzów z XVII wieku.
      Pozdrawiam Marian

      Usuń
    3. Ruiny zamku w Tworkowie nam mignęły. Następnym razem na pewno zwrócimy uwagę na inne miejsca :) Dziękuję za dodatkowe informacje :)

      Usuń
  4. Super relacja!!! Miło było Was poznać... Mam nadzieję, że spotkamy się jeszcze na trasie... Pozdrawiam Was "siostrzyczki"....

    OdpowiedzUsuń