środa, 10 czerwca 2015

Słońce i wiatr- V Maraton Jastrzębi Łaskich

Sobotnie popołudnie, z nieba leje się żar. To pierwszy tak ciepły dzień w tym roku. A Łasku odbywa się festyn. Na straganach piętrzą się sery, swetry, chińskie zabawki. Leje się regionalne piwo. Zatrzymuję się przy stoisku z obwarzankami. Nie potrafię się powstrzymać i kupuje dwa sznurki, które zawieszam na szyi jak korale. Chuda śmieje się, ja też opadł szkolny stres i emocje z autostrady. Odpoczywam. Na scenie występuje zespól Mesajah, podryguję w rytmie reggae. 


W Domu Kultury odbieramy pakiety startowe- są ciekawe, bo składa się na nie wygodny sportowy plecak i imienny numer startowy ( pierwszy raz na maratonie mamy imienne numery) Spotykamy znajomych i przyjaciół Dłuższy czas spędzamy na festynie, ciesząc się ciepłym dniem. 
Powoli jednak dzień chyli się ku zachodowi, a my myślami jesteśmy już na niedzielnej trasie. Jesteśmy trochę niespokojne- przeszkadza nam brak odprawy technicznej- nigdy nie byłyśmy w Łaski i nie znamy trasy, jej oznakowania, rozmieszczenia punktów kontrolnych i żywieniowych, dla nas to spory dyskomfort. Możemy jedynie zaufać zapewnieniom organizatorów, że będzie dobrze.Martwi nas też limit czasowy- mamy niewielkie szanse na zmieszczenie się w ośmiu godzinach. To przecież ponad 210 km ( w Świnoujściu pokonanie takiego dystansu trwało 10 godzin!) Swoimi obawami dzielimy się z koleżankami w pokoju- śpimy z Tereska i Basią. W internacie pojawiło się sporo naszych znajomych i kuchnia rozbrzmiewa naszymi kolarskimi opowieściami. Trochę uspakaja nas fakt, że trasa jest płaska, a asfalty dobrej jakości.
W niedzielę działamy już rutynowo- smażone jajo na śniadanie, spakowanie prowiantu w kieszenie i jesteśmy gotowe do startu. Chuda rusza punktualnie o 8.00, ja cztery minuty później. 
Wiatr wieje w plecy, rower rozpędza się do ponad 35 km/h, a i tak grupa mi odjeżdża. Początkowo nie jestem zadowolona z oznakowania trasy. Brakuje mi opasek na znakach drogowych i strzałek potwierdzających prawidłową drogę. Okazuje się, że nie tylko ja mam wątpliwości, bo w miejscu, które i się nie podoba, Tereska myli trasę. Obok mnie śmigają kolejni kolarze (skoro ja mam 35 na liczniku, to z jaką prędkością oni jadą?!)
Na pierwszym dużym skrzyżowaniu stoi jednak obstawa, a strzałki są wielkie i widoczne. Uspokajam się. Nadal mam niesamowitą, jak na mnie prędkość, przed oczyma migają mi równinne pejzaże. Akacjowe zagajniki i pola truskawek. Na punkcie żywieniowym łapię butelkę wody i jadę dalej. Zatrzymuję się jakiś kilometr dalej- przemywam wodą spoconą twarz, a pustą butelkę wrzucam do śmietnika na przystanku ( niestety, większość plastikowych butelek leży na poboczu drogi :( )

Dojeżdża do mnie kolejna grupka, a ja łapię się na koło. Pociąg składa się z Ani, Marcina, Edwarda i Rafała.  Od tej chwili przez półtora okrążenia będę widziała przede wszystkim koło rowerzysty przede mną... Kilka razy wychodzę na zmianę, ale panowie niechętnie pozwalają się ciągnąć. Doganiamy Chudą, która jedzie z Natalia i Kubą. Potem dojeżdżamy do Basi i Krzysia.Pociąg się powiększa. Potem będzie się rwał, sklejał, łączył, dzielił. Staram się trzymać grupy, bo za punktem żywieniowym zaczynamy jazdę najpierw z wiatrem bocznym, a potem centralnie w twarz. Po pierwszym okrążeniu z niedowierzaniem patrzę na licznik- średnia prędkość 30 km/h. Drugie okrążenie jest o tyle ciekawe, że zaczynamy mieszać się z kolarzami z dystansu mini ( jakiś czas jedzie z nami Ola, koleżanka Gui), a potem pojawiają się i zawodnicy z pętli rodzinnej. Zastanawiam się, jak długo utrzymam tak mordercze tempo. Odpowiedź przychodzi pod koniec drugiego kółka. Edward szarpie, zrywa pociąg, jakiś czas jedziemy w zmniejszonym składzie, w końcu odpuszczam, zwłaszcza, że muszę znaleźć kawałek zalesionego miejsca. Po wyjściu z lasu łapię rower i... tylne koło zostaje osobno. Patrzę osłupiała. Mam w jednej ręce ramę w drugiej tylne koło. Okazuje się, że poluzowało się mocowanie. Co by było, gdyby to koło odpadło w czasie jazdy, przy prędkości prawie 40 km/h? Wolę nie myśleć... Z pewnym trudem mocuję koło ( na punkcie żywieniowym okazuje się, że chyba wyrobił się gwint na nakrętce). Widzę kolejne rodzinki wracające z małej pętli- świetny widok. Gdy wsiadam na rower, zauważam nadjeżdżającą Chudą. Razem kończymy drugie okrążenie. W mieście ruch, wjeżdżamy przy aplauzie publiczności i słyszymy pełne podziwu głosy, gdy informujemy,  że nie kończymy wyścigu tylko jedziemy dalej. Nasze tempo wyraźnie aleje. To już ponad 130 km, ale mamy wreszcie czas na delektowanie się krajobrazem. Mijamy wysepkę z ruinami jakiegoś pałacu, truskawkowe i porzeczkowe pola, miejscowości o zupełnie obcych nazwach: Czestków A, Czestków F, Wola taka, Wola śmiaka, najbardziej podoba nam się Wola Wężykowa.
W Szczercowie dywagujemy nad pochodzeniem niesamowicie ciekawego herbu. W domu sprawdzam, że nie pomyliłam się sądząc, że jest to wieś królewska (kiedyś miasto)- lokowane przez samego Kazimierza Wielkiego! Kolejnym ciekawym miejscem jest kościół w Restarzewie. Ma barokowy charakter, ale barwa i detale wydają się podejrzane. Obstawiam neostyl. Chuda zauważa datę budowy nad drzwiami- 1924. Znów mam rację , to nawet nie neo- a pseudobarok. Jakiś czas wymieniamy najbardziej znane barokowe kościoły. Chwilę później nasz wzrok przyciąga kolejna ciekawa budowla. Nie miałam czasu przyjrzeć się jej wcześniej. Teraz już wiem, że to wieża ciśnień w Koloni Zawada.
Jesteśmy coraz bliżej mety. Chuda stwierdziła, że dociągnie "liderkę" do mety. Śmiejemy się. Liderka to ja. Ruszając na trasę, zdawałam sobie sprawę, że wystarczy tylko przejechać 214 km, aby zdobyć różowa koszulkę. Na razie jednak trzeba pokonać ostatnie kilkanaście kilometrów pod wiatr, a 16.00 minęła. Jeszcze tylko wiadukt nad autostradą i upragnione miasto. 
Przed naszymi oczami meta i tłum ludzi- od dobrej chwili trwa ceremonia zakończenia zawodów. Wjeżdżamy przy głośnych wiwatach. Słyszymy okrzyk: 
- Czesia na scenę- wylosowałaś nagrodę! Chuda zeskakuje z roweru i jeszcze oszołomiona odbiera skórzaną, piękną torbę. Ktoś podaje nam wodę, ktoś wręcza medale, odcina numer z czipem. Podchodzą znajomi... Udało się 214 km, 8 godzin 40 minut. Z powodu ciepła żadna z nas nie ma ochoty na posiłek, za to z przyjemnością delektujemy się łaskim piwem. 
Wrażenia z trasy, podziękowania za wspólną jazdę, gratulacje, rozmowy, trwają dekoracje zawodników, robimy zdjęcia, odbieramy nasze trofea. Wreszcie ostatni element uroczystości- wręczenie koszulki liderki Pucharu Polski w Supermaratonach Szosowych. 

Dopiero teraz dociera do mnie, że zrobiłam coś, czego nie planowałam, ba nawet nie marzyłam. Chciałam jeździć długie dystanse, chciałam utrzymać się w pierwszej dziesiątce klasyfikacji generalnej. Ale nie przypuszczałam, że splot okoliczności, decyzji moich koleżanek, mojej determinacji i konsekwencji pozwoli mi stanąć na podium w za dużej różowej koszulce - organizatorzy, zamawiając na początku sezonu kilkanaście koszulek dla lidera i liderki, nie przypuszczali, że jedna trafi do najdrobniejszej zawodniczki cyklu. 

Cóż... ja też nie przypuszczałam. 

Jestem bardzo szczęśliwa.




13 komentarzy:

  1. Zbierasz tytuły, Pierwsza Damo:) Gratuluję. Średnia faktycznie bardzo duża, dla mnie trudna do wyobrażenia. Jaki miałaś numer startowy?
    Czasami widuję jadący samochód, z którego, przez otwarte okno, wypada butelka. Mam wtedy chęć gonić samochód i nagadać jadącym.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jechałam z numerem 381 - to mój mały rowerek widać na zdjęciu.
      A śmiecący kolarze bardzo mnie drażnią.

      Usuń
  2. Drobniutka Aniu, jesteś wielka! zresztą co ja tu gadam, obie jesteście wielkie; szczere gratulacje i pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
  3. Z tymi butelkami jest taka niepisana (a czasem pisana) reguła, że są przez organizatora zbierane w jakiejś odległości od punktu żywieniowego (np pół kilometra). I na tym dystansie wolno je porzucić nie tylko bezkarnie ale i bez wyrzutów sumienia. Koniecznie (w przeciwieństwie do skórek od banana :-) w miejscu widocznym.
    Irek

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Domyślam się, że organizator je potem zbiera i o ten szacunek do pracy orgów mi chodzi. A śmiecenie dotyczy też opakowań po żelach, batonikach. Ponadto rzucona pod koła nakrętka od butelki może być po prostu niebezpieczna. Wiem, bo kiedyś najechałam na tak rzuconą nakrętkę.

      Usuń
    2. Podoba mi się pomysł ustalenia tej strefy śmiecenia. Łączy wymogi ochrony środowiska z wymogami oszczędzania czasu i pośpiechu kolarzy.
      Anno, a co się stało po najechaniu na nakrętkę od butelki?

      Usuń
    3. Koło podskoczyło i miałam problem z utrzymaniem równowagi. Gdybym jechała szybciej... wolę nie myśleć...

      Usuń
  4. Na 100 km nigdy chyba nie udało mi się utrzymać średniej powyżej 20 km/h, a 200 na raz przejechać, więc szacuneczek i gratulacje :D

    OdpowiedzUsuń
  5. Gratulacje, podziwiam, u mnie jedna dziesiata tego co przejechałaś wykończyłoby mnie. Podziwiam determinację :)

    OdpowiedzUsuń