niedziela, 19 lutego 2017

Jednodniowy Poznań

Był piątek. Miałam doła, obudziłam się bladym świtem, padał deszcz, było zimno, ponuro i paskudnie. Z roweru nici, bo po kilku pierwszych km byłabym przemarznięta i przemoczona, a nie o to przecież chodzi w tej zabawie. Trzeba było więc coś na to poradzić. Na poprzednie silne obniżenie nastroju pomogła wizyta u Stasia i Jacka, czyli...w Muzeum Narodowym w Poznaniu na piętrze z malarstwem polskim XVIII-XIX w. Czyli między Stanisławem Wyspiańskim, Jackiem Malczewskim i Józefem Mehofferem. Szybki rzut oka na rozkład PKP i stronę Muzeum. W piątki czynne do 21! Jeszcze szybsza rezerwacja pokoju usytuowanego przy Świętym Marcinie - w połowie drogi miedzy dworcem a Starym Rynkiem. Muzeum natomiast miałam tuż za rogiem. Już ekspresowe pakowanie i śniadanie, marsz na pociąg. Podróż Przewozami Regionalnymi trwa jakieś 5 godzin (wraz z przesiadką), kosztuje mnie niecałe 40 zł. 

Dojeżdżam do Poznania i lecę na kwaterę, by się zameldować. Okazuje się, ze do dyspozycji mam całe mieszkanie - duży pokój, łazienkę i w pełni wyposażoną kuchnię. Wita mnie niesamowicie sympatyczna i tryskająca energią właścicielka. W ciągu 5 minut oprowadzenia mnie zdąży wypytać o plany, zaoferować następnym razem pomoc w zaplanowaniu dłuższego pobytu związanego z wyprawą przez muzea i galerię, opowiedzieć troszkę o sobie i samym mieszkaniu oraz jego przeznaczeniu. Urzekła mnie też klatka schodowa zakończona przeszkleniem wieżyczki - cudo. Ej! Jak będę w Poznaniu następnym razem, to śpię tam właśnie!
Po zakwaterowaniu i ogarnięciu się miałam w planie iść coś zjeść, ale...najpierw trafiłam przed muzeum. No i sorry żołądku...na obiad jeszcze poczekasz, najpierw nakarmimy duszę. W Muzeum kupiłam bilet (niestety to soboty są darmowe), dostałam cudny plan z "Aniołem" Kazimierza Sichulskiego na okładce (cztery miesiące temu chyba ich nie było) i ruszyłam na podbój trzeciego piętra. "Śpiący Staś" jak spał, tak śpi i jak mnie rozczulał, tak rozczula nadal. Anioły Mehoffera nadal zachwycają, a różowe pola i autoportrety Malczewskiego wciąż wprawiają w zadumę. Później jeszcze kółeczko galerią Malarstwa Europejskiego, krótki przystanek na Witkacego w Malarstwie I poł. XX w. i można iść na obiad/kolację. 

W tym celu obeszłam starówkę, ale niestety nic ciekawego (poza Wedlem, ale Wedel to nie obiad) nie rzuciło mi się w oczy. Trafiłam do włoskiej restauracji tuż przy wynajmowanym mieszkaniu, ale zachwycona nie byłam.  Wieczorem wyskoczyłam jeszcze ze znajomym na herbatę i ciastko na drugą stronę ulicy (prawie) ;) do Minister Cafe. Sernik a wiśniami i białą czekoladą był całkiem ok, ale największe wrażenie zrobiła na mnie obsługa - mocno skracająca dystans, ale w sposób niesamowicie naturalny. W dodatku znająca się na swojej pracy. Zbudowana w lokalu atmosfera przypomina lokal do którego wpadają sami znajomi. Nawet z psem, który dostał własną michę z wodą i nikomu jego obecność nie wydała się nienaturalna. Tam pewnie też wrócę, bo jak będę spać w tym samym miejscu, to mam blisko. Bardzo blisko.

To był krótki wyjazd, ale dość intensywny. Udało się Poznaniowi poprawić mój humor. Nie jest to wypad na każdy weekend, ale powinnam chyba zacząć bywać tam częściej. Może w końcu zlezę z III piętra Muzeum i obejrzę coś więcej? ;)

3 komentarze:

  1. W grodzie Przemysława gdzie koziołki bodą się...

    OdpowiedzUsuń
  2. Tym razem na koziołki nie trafiłam ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Muszę wybrać się do Poznania i zobaczyć słynne koziołki i dużo innych ważnych miejsc :)

    OdpowiedzUsuń