poniedziałek, 29 maja 2017

Choszczeńska Pętla pachnąca konwaliami

- Muszę Cię o coś zapytać, Aniu- zagaił Romek, gdy podjechaliśmy kolejny podjazd Pojezierza Drawskiego- czy czułaś zapach konwalii?
Czy czułam??? Nie dało się nie poczuć upajającej woni całych konwaliowych łanów porastających jasny, rozsłoneczniowy las przed Kaliszem Pomorskim.
Tak... zapachy zdominowały doznania tego maratonu. Pachniał ciepły sosnowy las, zapraszający do zanurzenia się w jego zieloność. Słodycza kusiłu konwalie i bzy. Niepokojąco duszącą, gęstą wonią wabiły głogi i przekwitajacy juz rzepak. w dolinach, nad brzegami jezior wyczuwało się rzeską bryzę wody i zgniły zapach mokradeł i bajor. Przez 250 km jechaliśmy w ferii aromatów, których nie da się powtórzyć i opisać...

Do Choszczna wybrałyśmy się w piątek w południe, planując spędzenie kilku odprężajacych chwil nad jeziorem Klukom. Wąskie, kręte drogi były o tej porze puste, więc w Choszcznie zjawiłyśmy się zgodnie z planem. Dopiero w samym mieście trafiłyśmy na wzmożony ruch. Po burzliwej naradzie, co dalej, postawiłyśmy samochód na parkinku przy bazie maratonu, zarezerwowałyśmy "swoje miejsce" na hali, zabrałyśmy koc i poszłyśmy nad jezioro... tak... tego nam trzeba było... Cisza, śpiew ptaków, chłodna, przyjemna woda...
Z sielanki wyrwał nas hałas płynący z głośnika i grupka gimnazjalistów zmierzajaca na trening.
Ech... byłyśmy już jednak głodne, więc ruszyłyśmy "w miasto" szukając pizzy. Po drodze trafiłyśmy do... księgarni, która wołała nas posterem: "Człowieku, co z Tobą? Właśnie minąłeś księgarnię!". Wyszłyśmy oczywiście z książką. Potem bez dalszych przygód znalazłyśmy pizzerię.
Hala powoli nazapełniała się maratończykami. ktos odbierał pakiet startowy, ktos pił kawę, uzupełniał dane w oświadczeniu. My negocjowaliśmy zmianę grupy startowe, a dokładnie rozłożenie tych kilku niedobitków z ostatniej grupy, w której znaleźliśmy się z Krzysiem od Czesi do wcześniejszych grup. W efekcie wystartowalśmy o 8.30.
- Wiedzieliśmy, że już jesteście- poznaliśmy po waszym kącie- tak Beata skwitowała nasze nadejście.
A potem były rozmowy, rozmowy, rozmowy... Pewnym rozczarowaniem była ilośc osób śpiących na hali- zazwyczaj mieśliło się tu kilkadziesiąt osób i trzeba było rezerwować materace. Tym razem można było sobie wymościć wygodny kącik, bo było luźno.
Poranek wstał dokładnie taki, jak zapowiadano- słoneczny i rześki, ale z minuty na minute robiło się cieplej. Zapowiadała się piękna jazda...
Grupa startowa odjechała mi zaraz za miastem, gdy motocyklista zezwolił na szybszą jazdę. Jakos mnie to nie zmartwiło. Tym bardziej, że... kilka kilometrów dalej byl zamknięty przejazd kolejowy, na którym trafiłam na Mirka. Z przejazdu ruszyliśmy wspólnie. Mijały nas kolejne  grupy kolarzy (nie było ich wiele, bo giga miała tylko 4 grupy startowe szosowe i jedną na rowerach "innych" ) Nim się obejzałam dojechała do nas Kamila- córka Mirka i przez następne 30 km jechaliśmy wspólnie (choć wspólnie to dużo powiedziane- raczej ja ciągnęlam się za nimi w żaden sposób nie mogąc wyjśc na zmianę- nie byłam dla nich równym partnerem) Na kolejnym podjeździe zagapiłam się i... tyle widziałam państawa Ż. Teraz mogłam język wyciągnąć ze szprych i jechać swoim nieco woniejszym tempem. Pierwsze małe kółko przejechał nadspotykanie szybko. Nie zatrzymałam się na punkcie żywieniowym, gdyż miałam jeszcze izotonik w bidonie. Chwile później spotkałam koleżanki, które jechały swoje pierwsze kółko na dystansie mini. Z jedną znich- Bogusią z Gryflandu mijałam się jeszcze parokrotnie, by przez chwile jechać wspólnie, plotkując przez chwilę.
Kilak kilomtrów jechałam z grupą na rowerach innych, ale panowie odjechałi mi na zjeździe. Robiło się coraz cieplej i nadal było bezwietrznie. Na drugi punkt żywieniowy dojechałam z czasem 3.38 na 94 km.
Gdy już zaopatrzona w wodę miałam ruszać na dużą pętlę nadjechała Chuda w towarzystwie Romka, Marka i Iwony. Ucieszyłam się, bo wiedziałam, że Chuda jedzie zgodnie z założonym planem a i mnie przyjdzie znów przez jakiś czas jechać w grupie. I pojechaliśmy... Iwona to zostawała w tyle, to dojeżdżała lub odjeżdżała. My trzymaliśmy się razem aż do Kalisza Pomorskiego. Tam uprzedziłąm Chudą ze będziemy się rozstawać, bo to przestało byc już moje tempo, a podganianie na zjazdach kosztuje mnie za dużo wysiłku. Dwudziestokilometrowy odcinek do Drawska pokonałam już samotnie w tempie "górskich" , bo tez niektóre podjazdy mogłyby iść w zadowy z Beskidami czy Sudetami (no może są trochę krótsze). Miałam czas, by popatrzeć na mieniący się kolorami las, uśmiechnąć się do własnych wspomnień z wyprawy z Gui  po Pojezierzu Drawskim, kolejny raz podziwiać kunszt i zmysl artystyczny ludowego rzeźbiarza oraz meiszkańców w Konotopie.  W Drawsku na punkcie zaopatrzyłam się w wodę,  dostałam banan w kieszeń i mogłam jechac dalej- nadal maiłam niezłą średnią, a za mną na trasie było kilka osób, m.in. Krzysztof (dla odróżnienia od Czesinego Krzysia), Iwona i kilku innych kolarzy. Za Drawskiem wiedziałam, ze górki są już rzadsze, a i do mety coraz bliżej.Widok punktu żywieniowego w Wegorzynie trochę mnie zaskoczy, bo... o nim zapomniałam. Pomachałam tylko obsłudze i pojechałam dalej. Ostatnie kilometry pokonałyśmy wspólnie z Iwona, która w końcu znów mnie dogoniła. trochę rozmawiałyśmy, wymieniajac się na prowadzeniu, choć po pawdzie nie potrafiłam zgrać się z jej sposobem jazdy. Nie mniej metę minęłyśmy wspólnie, trzymając się za ręce.
Trasę pokonałam w czasie 10.15, dzięki czemu przed oficjalnym zakończeniem zdązyłam wziąć prysznic i zalożyc ulubioną sukienkę w kwiatki. Ceremonia jak to w Choszcznie była szybka i zwięzła. Niestety, ciagle nie było Krzysztofa... Dojechał późno, strasznie zmęczony i niezadowolony z wyniku. Hala opustoszała. Zostali tylko stali bywalcy, któzy tradycyjnie zasiedli w holu i do późna snuliśmy swoje opowieści o życiu i rowerach...
A w niedzielny poranek, po serdecznych pożegnaniach wsiedliśmy do aut i wrócili do domów...
Maraton okiem Chdej na jej blogu rowerowym


2 komentarze:

  1. Wczorajszej nocy przejeżdżałem ciężarówką przez Kalisz Pomorski. Znowu mijamy się na drogach :-)
    Aniu, uważaj na język, bardzo Cię proszę. Przecież zaplątanemu w szprychy może się stać krzywda.
    Jak zwykle ładnie piszesz o zapachach; czytając, poczułem żal do mojej pracy, ograbiającej mnie z czasu. Wiosna mija, a u mnie tylko praca i praca…
    Napis przy księgarni bardzo fajny.

    OdpowiedzUsuń
  2. To mijanie na drogach jakoś weszło nam w krew ;) Język czasem trzeba wkręcić w szprychy- staje się wtedy ostry i nie grozi mu stępienie ;) Zapachy były najważniejszym doznaniem tego maratonu, dawno nie pachniało tak rozmaicie i tak intensywnie- spóźniona wisona sprawiła, ze wszystko kwitnie na raz, więc i zapachy są intesywniejsze i bardziej zróżnicowane.
    Mnie to ograbianie z wiosny i radości odkrywania zmian w przyrodzie strasznie w pracy denerwowało.

    OdpowiedzUsuń