niedziela, 6 sierpnia 2017

Rodzinnie i blogowo w lunaparku

Skoro mamy sierpień to czas na blogowe spotkanie w Ustroniu! Niby dopiero drugi raz, ale to już rodzaj systematyczności, więc można mówić o ... tradycji - latem w Ustroniu, zimą w Gierczynie. Właśnie tak ułożyliśmy nasze spotkania z Krzysztofem z bloga.

W tym roku zamiast dziewczyn towrzyszyli mi moi panowie. Umówiliśmy się z Krzysiem na piątkowe późne popołudnie. Tak, by najpierw skorzystać z lunaparkowych atrakcji, a potem spędzić wspólny wieczór. Zapowiadało się bardzo rodzinnie, bo ja byłam z Ślubnym i Synem, a Krzysztof gościł swoją żonę i wnuczkę.
Punktualnie o 16.00 pojawiliśmy się w Ustroniu. Powitanie, jak zwykle, było bardzo ciepłe. Chwilę porozmawialiśmy i umówiliśmy się na 18.00, gdy Krzysztof kończy pracę.
Mieliśmy dwie godziny na lunaparkowe atrakcje, wcześniej jednak panowie postanowili coś zjeść. Wybraliśmy pierwszy napotkany bar. Nie byłam głodna, ale smażone szprotki wydawały mi się świetną przekąską, więc zamówiłam porcję, którą ledwo zmieściłam. Było pyszne, ale potem trochę żałowałam tego obżarstwa (wszak mieliśmy jeździć na karuzelach!)
Mając plik wejściówek, nie musieliśmy ograniczać swojej zabawy. Jedynym ograniczeniem były nasze lęki i fobie (rok temu z tegoż powodu wielu urzadzeń nie odwiedziłyśmy) . Na pierwszy ogień poszła wysoka karuzela gondolowa. Porusza się powoli i pozwala na podziwianie z góry panoramy Ustronia Morskiego oraz fal Bałtyku. Uwielbiam ją! Potem był Salon Krzywych Luster, w którym uśmialiśmy się do łez, a następnie Pałac Strachów. To te atrakcje zaliczałam rok temu z dziewczynami. Nadszedł czas na bardziej ekstremalne doznania: panowie postanowili wsiąść do kolejki górskiej, a ja nie chciałam być gorsza. Zatem w troje ruszyliśmy wagonikiem kolejki. Było szybko i dosyć ekstremalnie. Nie poczułam jednak żadnych negatywnych emocji. Od czasu, gdy pokonałam lęk wysokości i lęk przestrzeni, które tyle lat mnie ograniczały, lubię sprawdzać, gdzie znajduje się granica mojego strachu. Szybka jazda kolejką przyniosła mi ogromną frajdę i zero lęku- o wiele więcej kosztuje mnie zjazd rowerem z prędkością ponad 60 km/h.
Na karuzelę z wagonikami kręcącymi się w kilku płaszczyznach patrzyłam z większą wątpliwością, zdając sobie sprawę, że na tym urządzeniu błędnik zwariuje, a żołądek może podejść do gardła. Skoro jednak Syn postawnowił się kręcić na Crazy Dance, to i ja skorzystałam z karuzeli. Uff... poziom doznań o wiele wyższy. Początkowo było bardzo zabawnie, zwłaszcza, gdy wagoniki nagle zwalniały, by zacząć kręcić się w odwrotnym kierunku. Czym jednak zabawa trwała dłużej, tym żoładkowi było trudniej. Ech.... czemuż ja zjadłam tyle szprotek! Z ulgą przyjęłam hamowanie i koniec atrakcji. Po takiej dawce adrenaliny miałam dosyć, a dokładnie dosyć miały moje wnętrzności. I prawdę mówiąc z zazdrością patrzyłam, jak Syn odważnie siada w fotelu "TOP SPIN". Wytrzesło go, wykręciło i poobracało. Wrażeń miał co niemara!
Nie jestem wielką fanką lunaparków jest w nich głośno i tłoczno, a bez przejażdżek na szatańskich machinach mogę się obejść. Okazuje się jednak, że raz na jakiś czas i taka rozrywka moze przynieść satysfakcję. Zrelaksowani i wybawieni stawiliśmy się przy kempingu rodziny Krzysia. Wspólnie poszliśmy na spacer. Zgodnie z przewidywaniami, Helenka wnuczka Krzysia przylgnęła do mojego Syna. Jest to zupełnie zrozumiałe  odkąd pamiętam, wszystkie małe dziewczynki do niego lgną. Ma świetny kontakt z dziećmi, które go ubóstwiają od pierwszej chwili. Tak było i tym razem. Ślubny zatopił się w rozmowie z Krzysiem, a ja z Elą. Podobało mi się to rozwiazanie, bo dzięki temu mogliśmy się bliżej poznać. Oto nasza wirtualna znajomość weszła na kolejny poziom. Znamy się nie tylko my blogerzy, ale i nasze rodziny. Nie jesteśmy już na wpół papierowymi postaciami znanymi z opowiadań i zdjęć, ale żywymi znajomymi. Teraz, gdy przeczytam u Krzysia na blogu zdanie o Eli, będę mogła sobie wyobrazić ją w danej sytuacji- jej gesty, tembr głosu, mimikę twarzy. Podobnie z Helenką, która okazała się nie tylko wymagającym kompanem dla Syna, bo jest  żywym srebrem, którego wszędzie pełno, ale i niezwykle inteligentną, rezolutną panienką.
Czas jak zwykle biegł zbyt szybko. Nim się spostrzegliśmy, słońce zaczęło zachodzić. Helenka wpadła na pomysł, by zachodzące słońce obserwować z gondoli. Poszliśmy więc jeszcze raz na karuzelę. Widok zapierał dech w piersi, ale był w nim smutek pożegnania. Taka ledwo dostrzegalna nuta zdziwienia i zawodu, że to już, że znów nie zdążyliśmy o tylu sprawach opowiedzieć, porozmawiać... Pozostaje niedosyt i plany na kolejne spotkanie, kolejne rozmowy...
A ja? Ja mam buty. Prawdziwe, nieprzemakalne, skórzane buty maskotki, jak o nich mówi Krzysztof, bo mają dziecięcy, czyli mój rozmiar. Istniała obawa, ze bedą na mnie za duże. Okazały się jednak w sam raz. Teraz ilekroć je założę, będę myślała o Krzysztofie, jego marzeniach i tęsknocie za górami.
Krzysiu, dziękuję i do zobaczenia w Domku pod Orzechem!

7 komentarzy:

  1. Ciacho z tego Twojego syna. Nic dziwnego że panienki lgną do niego. Jeśli jest podobny do taty to już wiem jak ten drugi wyglądał w młodości.

    OdpowiedzUsuń
  2. Fajne są takie spotkania. A lunapark to rozrywka dla "odważnych" i młodych. Ja ze swojej młodości pamiętam karuzelę i krzesełka zawieszone na łańcuchach. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  3. Aniu, dziękuję za przyjechanie, za ciepły opis, dziękuję za miłe chwile z wami. Dobry czas biegnie stanowczo zbyt szybko, w piątek przekonałem się o tym po raz kolejny.
    Więc jechałaś crazy dance. Jesteś odważniejsza ode mnie, ja nie jechałem tą karuzelą.
    Odkąd dowiedziałem się o Twoim chodzeniu po górach i o rozmiarach stóp, myślałem o sprezentowaniu Ci moich maskotek. Przy tym doświadczałem ciekawych wrażeń. Otóż chciałem i… wiesz, byłem przywiązany do nich, ale gdy patrzyłem na nie, tak ładnie i solidnie wykonane, czułem, że chcę zrobić z nich prezent WŁAŚNIE dlatego, że lubię je i podobają mi się. Że dzięki temu prezent będzie (dla mnie) wartościowszy – i wtedy cieszyłem się.
    Czy rozumiesz coś z tych poplątanych wyjaśnień?
    Dziękuję za zaproszenie do Domku pod Orzechem. Wielka odmiana otoczenia doświadczana w spotkaniach z wami w lecie i w zimie, nad morzem i w górach, ma pociągający urok.

    OdpowiedzUsuń
  4. Masz rację Andrzeju, że Ciacho ;) Choć w jego wypadku to nie wygląd zewnętrzny, a emanujący od niego spokój i urok osobisty sprawiają, że podbija serca. Po prostu ma w sobie to coś ;)
    Aleksandro, bardzo fajne. Wiesz, ja też pamiętam karuzelę łańcuchową, tylko, że gdy moi rówieśnicy na niej szaleli, to ja bałam się nawet podejść! Odwidziało mi się dopiero po czterdziestce!

    OdpowiedzUsuń
  5. Rozumiem, Krzysiu, Twoje rozterki (albo wydaje mi się, że rozumiem) Przedmiot użytkowy będący tylko "maskotką" jest martwy ( tak jak eksponaty w muzeum za szybą) ożywa dopiero w trakcie użytkowania. Prezentując mi swoje buty maskotki, uwolniłeś je, ożywiłeś, pozwoliłeś zasmakować wędrówki, mokrego lub twartego podłoża, ciężaru człowieka.
    U mnie tak jest z filiżankami. Mam ich kilkadziesiąt. Niektóre są kruche i delikatne, boję się ich używać. Ale czasem piję z nich kawę bądź herbatę. Właśnie dlatego, by "nie umarły".
    Tak, nasze spotkania w różnych warunkach sprawiają, że i rozmowy toczą się w zupełnie różnych kierunkach. To fascynujące doświadczenie!

    OdpowiedzUsuń
  6. Pamiętam jak Twoje dzieci bawiące się w ogrodzie. Były takie spokojne. Widać u syna ten spokój pozostał a tylko On odrobinę urósł. To dobrze. Powiodło Ci się wychowanie.

    OdpowiedzUsuń
  7. MNie się zawsze wydawało, że moich dzieci było wszędzie pełno. Faktem jednak jest, że świetnie potrafiły wspólnie się bawić i razem spędzać czas. I nie mogę zaprzeczyć, że "wychowanie mi się powiodło". Dzieci są moją ogromną dumą.

    OdpowiedzUsuń