wtorek, 29 sierpnia 2017

Supermaraton Doliną Bobru w Lwówku

- Co???!!! Nie ma Liczyrzepy??? No jak to?!!! Naszego ulubionego maratonu!!!
Tak zareagowałyśmy z Chudą na wieść, że nasza ulubiona impreza po prostu się w tym roku nie odbędzie. I nic nie było w stanie ukoić naszego smutku. Zrozumiałe więc, że informacja o organizacji w to miejsce maratonu w pobliskim Lwówku przyjęłyśmy z mieszanymi uczuciami, łącznie z buntem, że nie pojedziemy. No, ale jak nie jechać skoro to zaledwie 30 km od Gierczyna?
Zapisałyśmy się więc i z niecierpliwością oczekiwały na start.

Organizatorzy wystawili nasze nerwy jednak na szwank, kilkakrotnie zmieniając propozycję tras, by w końcu zrezygnować z naszego dystansu giga. No i co my mamy jechać??? 125 km? Nie sposób opisać wszystkich emocji, które targały nami w ciągu tych dni poprzedzających maraton. Brak trzeciej imprezy w górach, brak długich dystansów na kolejnych maratonach, zaskakiwanie kolarzy nagłymi zmianami nie wpływało dobrze na nasz stosunek do supermaratonów. Mnie całkiem pomieszał szyki, uniemożliwiając poprawę miejsca w klasyfikacji końcowej. Cóż... czasem tak to z planami bywa.
W końcu jednak nadszedł maratonowy weekend. W piątkowe popołudnie odebrałam z dworca w Rebiszowie Terenię - skorzystała z mojego zaproszenia do nocowania w Domku pod Orzechem i wspólnie pojechałyśmy na odprawę techniczną. Trochę naszukałyśmy się bazy maratonu, bo nie była odpowiednio oznakowana (potem okazało się, ze nie tylko my błądziłyśmy). Przywitaliśmy się ze znajomymi, namówiłyśmy Iwonę, by także zanocowała w Domku i wysłuchałyśmy odprawy technicznej. Orgowie zrobili na nas dobre wrażenie. Widać było, że panują nad sytuacją i zależy im, by wszystko jak najlepiej. W pakietach startowych znalazłyśmy żele energetyczne, małe piwo Lech (sponsor) oraz kilka reklamówek z Lwówka.
W dobrych nastrojach pojechałyśmy do Gierczyna. Późnym wieczorem dojechała jeszcze Chuda z Krisem.
Sobotni poranek wstał rześki i świeży (nocą spadł rzęsisty deszcz) , zapowiadał się piękny słoneczny dzień. Zjedliśmy kolarskie śniadanie, wpakowali do samochodów i pojechali na start.
Przed bazą maratonu było już sporo znajomym, więc oczekiwanie na starty nie dłużyło się. Tym razem ja startowałam najwcześniej, potem Kris, Terenia, Iwona, wreszcie Chuda.
Mnie cieszyło, że startując w jednej z pierwszych grup spotkam prawie wszystkich kolarzy, którzy po kolei będą mnie mijali. Założyłam sobie, że mając mnóstwo czasu, mogę jechać turystycznie, podziwiając malowniczą Dolinę Bobru. Tak też zrobiłam. Ruszyliśmy w kierunku Niwnic, moja grupa odjechała, a ja przyglądałam się ukwieconym łąkom, malowniczym wioskom położonym w dolinach, kolejnym kopalniom kruszywa. W Rakowicach małych pierwszy raz ukazała nam się rzeka Bóbr pod postacią rozlewisk tworzących Jeziora Rakowickie. Jadąc wzdłuż rozlewisk dotarłam do przedmieść Lwówka. Tu usłyszałam syrenę pogotowia ratunkowego. Zjeżyłam się, zawsze boję się, że to ktoś z naszych miał wypadek. Jakoż tym razem nie myliłam się. Pogotowie pojechało w stronę Brunowa, podobnie jak i ja. Za Lwówkiem przejechałam most nad Bobrem. Uzmysłowiłam sobie, że skoro bóbr stanowi granicę między Pogórzem Izerskim a Kaczawskim, to znaczy, że będę teraz podziwiała mniej znane mi pogórze. Moje rozmyślania przerwał jednak widok mieszkańców Zbylutowa, którzy tłumnie wylegli z domów omawiając jakąś sensację. Do moich uszu dobiegły strzępy komentarzy dotyczące organizacji wyścigu kolarskiego w ruchu otwartym. Nie miałam wątpliwości, pogotowie jechało, bo stało się coś na naszym maratonie. Dopiero na mecie dowiedziałam się, że  jedna z pierwszych grup  zderzyła się z kobietą na rowerze, która wyjechała z podwórka prosto pod koła nadjeżdżających kolarzy. W zdarzeniu nie było winy naszych, ale szkoda, że doszło do wypadku w którym ucierpiało kilka osób.
zdjęcie z fb Foto Tomasz
Kolejne kilometry prowadziły już zupełnie pustymi drogami wiejskimi, wśród zaoranych pól, skoszonych łąk. Chwilami teren podnosił się nieznacznie i wówczas moim oczom ukazywała się rozległa panorama z jednej strony Pogórza Kaczawskiego, z drugiej Izerskiego a w oddali majaczyły zamglone Karkonosze. Żałowałam, ze nie zamontowałam kamerki na kierownicy, bo pejzaże godne były uwiecznienia. Potem droga schodziła w dolinę, by biec zagajnikami i lasem. Znów zbliżyliśmy się do Lwówka i Bobru. Odcinek między Lwówkiem a Sobotą biegnie przy samej rzece. Mogłam przyjrzeć się leniwemu teraz nurtowi Bobru- po nim także widać suszę w górach. Podziwiałam szeroką dolinę ograniczoną z jednej strony wzgórzami Pogórza Kaczawskiego z Skałką i Gładką oraz Leśnicą i Winną na Pogórzu Izerskim z drugiej strony. Ten fragment trasy z kwitnącymi wczesnojesiennymi kwiatami: nawłocią i niecierpkiem, który coraz gęściej porasta brzegi podgórskich rzek,  chyba najbardziej mnie zauroczył. Obiecałam sobie, że przyjadę tu kiedyś zupełnie turystycznie.
zdjęcie z fb Foto Tomasz
Za Sobotą znów przejechałam nad Bobrem, by zacząć wspinać się na przewyższenie w Dębowym Gaju. Miałam nadzieję na niesamowity widok ze szczytu wzniesienia, ale... nie był tak rozległy jak sobie to wyobrażałam. Potem szybki zjazd do Pławnej, gdzie przywitał rowerzystów ogromny jeleń z wyobraźni Tadeusza Micińskiego. Zainteresowanych tą niezwykłą wsią zapraszam do archiwalnego postu:Pławna- arka rozmaitości
Rozglądałam się ciekawie, łowiąc kolejne niezwykłości z przeszłości i teraźniejszości wioski, powoli znów pnąc się w górę. Z Pławnej zjechałam do miasteczka Kargula i Pawlaka, czyli Lubomierza, dalej przez Oleszną do Gradówka. Tego fragmentu obawiałam się najbardziej. Prowadził dosyć ruchliwą drogą 364, której nie lubię gdy jadę samochodem- jest pagórkowata i kręta. To tu minęli mnie ci, którzy nie liczyli na spotkanie ze mną. Jakże zdziwione były dziewczyny: Chuda, Iwona i Terenia, gdy kolejno mnie mijały. Jakoś trudno było im uwierzyć, że tak totalnie odpuściłam i jadę dla samej przyjemności pokonywania kilometrów. Za Gradówkiem wróciliśmy do Niwnic, by powtórnie pokonać małą pętelkę. Tym razem chwilę przyjrzałam się wsi Kotliska, która choć niewielka posiada dwa zabytkowe kościoły, a mieszkańcy (ci dawni i ci obecni) lubują się w pomnikach wszelakich. Potem minęłam Rakowice, most na Bobrze, Zbylutów i zostało mi 10 km do mety. A wtedy nadjechał Szerszeń z Trzebnicy i zaproponował koło. Najpierw się opierałam, ale wizja szybkiej jazdy za rosłym kolarzem okazała się nęcąca i skorzystałam z oferty. Z przyjemnością pędziłam prosto do Lwówka i choć przez 100 km nie spociłam się i nie zmęczyłam, to te ostatnie sprawiły, że do mety dojechałam mokrusieńka ( i wcale nie było to od deszczu, który tylko delikatnie dał o sobie znać na trasie).
Na mecie czekali już wszyscy goście Domku pod Orzechem. Wymieniliśmy się pierwszymi wrażeniami, uzupełniliśmy wiedzę o wypadku, zjedliśmy pyszny makaron z sosem i czekając na zakończenie imprezy poszliśmy na spacer po mieście.(gdyby do Lwówka przyjechało więcej zawodników, to można by zostać w bazie maratonu i udzielać się towarzysko- muzyka grała, konferansjer co chwila podawał aktualności z trasy, strażacy karmili i poili, tylko chętnych do gadania było niewielu) Podsumowując: jak na pierwszy raz, to impreza całkiem zgrabnie przeprowadzona: świetnie zabezpieczona przez służby policję i straż pożarną, można byłoby poprawić oznakowanie, bo strzałki pojawiały się zbyt późno, brakowało też strzałek potwierdzających. Asfalty na ogół były dobrej jakości.
Uroczystość zakończenia przeprowadzona została sprawnie, oprócz pucharów dekorowani otrzymali też niewielkie upominki. Zgrzytem było nierówne potraktowanie kategorii rowerowych: szosowcy dostali puchary, tzw. rowery inne tylko dyplomy, także zawartość toreb upominkowych była skromniejsza. Drugim zgrzytem był brak medali, które dla zawodników są cenną maratonową pamiątką (te jednak mają zostać dostarczone do Rewala)
Sobotni wieczór spędziliśmy przy ognisku, które dla nas przygotowali Ślubny z Wojtkiem. Było gwarnie i wesoło.

P.S. Maraton oczami Chudej na jej blogu rowerowym 



6 komentarzy:

  1. Miło czytać jak turystycznie zwiedzasz okolicę bez szaleńczych gonitw. Ta zmiana wydaje się naturalna bo wygrałaś już wiele wyścigów a teraz dajesz szansę innym.
    Dobrze że Cię to bawi a przy tym widoki, radość z zabawy i sympatyczni znajomi. Tak powinno być. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ściganie fajna rzecz, a zwiedzanie pięknych okolic z siodełka roweru to jeszcze piękniejsza sprawa. Samochodem nie wszędzie dojedzie i dobrze. Pieszo za dużo kilometrów nie zrobi się. A rower pogodzi te dwa rodzaje turystyki. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  3. Faktycznie, dziwny to sezon bez corocznego maratonu Liczyrzepy.
    Anno, na miejsca, przez które jechałaś, spoglądam z ciekawością, od dawna obiecując sobie poznać je bliżej. Skały pod Lwówkiem są tak ładne, i jakby z Gór Stołowych przeniesione.
    Och, wyobrażam sobie ten wasz rozgadany wieczór przy ognisku :-)
    A można wiedzieć, co kolarze jedli na kolarskie śniadanie?

    OdpowiedzUsuń
  4. Andrzeju, w moim wypadku raczej trudno mówic o ściganiu. Zazwyczaj przyjeżdżam w ogonie maratonu, ale pokonuje najdłuższe dystanse. Tu nie miłam tej możłiwości, więc całkiem odpuściłam, nastawiając się na "jazdę turystyczną".
    Aleksandro, rower jest dobry na wszystko- od ścigania, do dojeżdżania na jagody i przewożenie zakupów ;)
    Krzysiu, zgadza się, "Szwajcaria Lwówecka" jest urokliwym miejscem. A na śniadanie kolarze zażyczyli sobie makaronu z sosem warzywno-mięsnym.

    OdpowiedzUsuń
  5. A to się pomyliłem. W ogonie - znaczy trasę masz zawsze sprawdzoną. To bezpieczne.
    Ja jeśli już jadę to zawsze turystycznie.
    Skoro jesteś na miejscu to jak z dojeniem kozy?
    Kiedyś doiłem krowy - podobno szło mi dobrze. Znaczy zdałem. Ale to możesz wiedzieć bo przecież kończyłem LZMR w Wodzisławiu i mieliśmy praktyki.

    OdpowiedzUsuń
  6. Oj, Andrzeju, jeszcze trochę! Koziarnia dopiero się buduje, a na naukę pojde, jak już swoje sprawy w Trzebiatowie pozałatwiam. Pamiętam, że Ty do klasy rolniczej chodziłeś.

    OdpowiedzUsuń