niedziela, 10 września 2017

Rowerem na Piknik Historyczny do Lwówka

Wyjazd rowerowy do Lwówka na Piknik Historyczny z okazji 800-lecia miasta planowałam od sierpnia, gdy tylko o imprezie się dowiedziałam. Jednak kapryśna pogoda stawiała wycieczkę pod znakiem zapytania. W tygodniu wiało paskudnie, na szczęście sobota zapowiadała się z lżejszym wiatrem i wysoką temperaturą.

W sobotni poranek ściągnęłam ze strychu czarnotkę, która wisiała pod dachem od maratonu, naoliwiłam łańcuch i ruszyłam przed siebie. Wybrałam trasę przez Radoniów, Lubomierz i Pławną. Jechało się cudnie- wiatr wiał w plecy, słońce przygrzewało coraz mocniej (jeszcze przed Lubomierzem, na szczycie Miodowych Wzgórz, zdjęłam nadmiar ubrań) Nim się spostrzegłam byłam w Pławnej i ścieżką rowerową, biegnącą po nasypie nieczynnej trasy kolejowej śmignęłam do Lwówka. Dopiero teraz, jadąc wycieczkowo, zauważyłam, że od Pławnej Górnej aż do Lwówka Śląskiego droga biegnie cały czas w dół. W Lwówku znalazłam się akurat w chwili, gdy burmistrz miasta czytała list do potomnych, umieszczony w kapsule czasu. Samą kapsułę zamontowano przy wejściu do Ratusza. Byłam ciekawa grup rekonstrukcyjnych, których obozy miesciły się wzdłuz murów obronnych. Niestety było jeszcze wczesnie i część grup dopiero się urządzała. Byłam trochę zawiedziona, bo spodziewałam się bogatego jarmarku, wielu obozów i atmosfery święta. Na razie jednak dopisały przede wszystkim lwóweckie szkoły, które miały stoiska ze słodkościami, a dzieciaki poprzebierane były (mniej lub bardziej udanie) w stroje z różnych epok.
Zjadłam kawałek pysznego ciasta, na stoisku z biżuterią kupiłam miedziany komplet- kolczyki i pierścionek, przeszłam się między obozowiskami. Na dłużej zatrzymałam się przy czerwonoarmistach, którzy z nudów odegrali scenkę zaanektowania niemieckiego roweru na potrzeby armii (czyli mojego treka) , chwilę porozmawialiśmy (grupa przyjechała z Warszawy), po czym zdecydowałam się na powrót. Do Lubomierza jechałam tą samą drogą- wzdłuz Szwajcarii Lwóweckiej i ścieżką do Pławnej. W samej Pławnej zauważyłam stary pomnik na wzniesieniu. Podejrzewałam, że w górze może być poniemiecki cmentarz. Znalazłam ledwo widoczną ścieżkę przez chaszcze i... znalazłam się u stóp Góry Kalwaryjskiej! O tym , że w Pławnej wśród licznych atrakcji (pisałam o nich tu: Pławna- arka rozmaitości) jest i Droga Krzyżowa wiedziałam, natomiast zaskoczył mnie brak drogowskazu i zaniedbanie. Przeszłam w górę, odkrywając kolejne stacje.
Stanęłam na szczycie Golgoty, skąd rozciągał się piękny widok na okolicę. Miejscowi nieopodal trzech krzyży zrobili sobie dzikie miejsce biesiadne z wszelkimi tego konsekwencjami. Schodząc stromymi schodami, słyszałam dźwięki cywilizacji, dobitnie słychać było przekleństwa spod sklepu, które tu na wysokości Drogi Krzyżowej brzmiały fałszywa nutą. Jadąc ścieżka poszukiwałam pozostałości po kolei: fragmentów peronów, słupków. Ścieżka kończy się na dawnej stacji kolejowej Pławna Dolna ( na budynku widać pozostałości po niemieckiej nazwie Schmottseifen). Jadąc już dalej drogą ogólnodostępną, śledziłam przebieg kolejowego duktu, żałując, że ścieżki nie poaciągnięto aż do Lubomierza i dalej Gryfowa ( mogę się jednak zrozumieć taką decyzję- droga nr 297 Lwówek- Pławna jest bardzo ruchliwa, bo prowadzi do Jeleniej Góry, odcinek Pławna- Lubomierz jest rzadko uczęszczany)

Do Lubomierza nie wjeżdżałam, bo przed centrum skręciłam na Wojciechów. Zaplanowałam sobie przejazd przez Janice i Grudzę, bo chciałam jeszcze zajrzeć na dożynki do Gajówki. Nadal było cudnie ciepło, droga wiła się malowniczo wśród domów, łąk, lasów i pól. Zjechałam do Pasiecznika i stamtąd wąską smużką asfaltu pokręciłam w stronę Janic. Zatrzymałam się jeszcze po drodze przy krzewach dzikich róż, by zerwać pięknie czerwieniejących owoców. Z Janic dojechałam do Grudzy, podziwiając panoramę Gór Izerskich i lekko zamglonych Karkonoszy. Podjazd w Grudzy wydał mi się tym razem krótszy i mniej stromy. Nim się spostrzegłam stałam na skrzyżowaniu w Rębiszowie. Przede mną była droga do Gajówki ( ale o dożynkach napiszę później).  

5 komentarzy:

  1. Cóż, tego typu imprezy wywołują u mnie dość ambiwalentne uczucia. Z jednej strony dobrze, że coś się dzieje, że są ludzie zaangażowani, którzy poświęcają swój czas (jakże cenny w dzisiejszych czasach) na to by zorganizować coś dla innych, lecz z drugiej strony gdy czasami widzę w jaki sposób coś zostało zorganizowane to myślę, że lepiej było jednak nic nie robić. Nie zarzucam komuś złych chęci lecz jednak trzeba trzymać jakiś poziom, a nie na siłę organizować coś chyba tylko po to by później wyprężać pierś nazywając się wielkim społecznikiem i oczekując zewsząd oklasków i wielkich podziękowań.

    Kolejny aspekt takich wydarzeń, dający do myślenia i zmuszający do zastanowienia się nad sensem organizacji takich imprez, to sposób w jaki jest odbierany przez społeczność i to czego owa społeczność oczekuje po takich imprezach. Dla przykładu podam festyn zorganizowany kilka lat temu przez strażaków w mojej rodzinnej wiosce. Były pokazy sprzętu strażackiego zarówno OSP jak i PSP, była Policja z demonstracją swych działań i sprzętu jakiego na co dzień używają, była wojskowa grupa rekonstrukcyjna ze sprzętem i umundurowaniem z czasów II wś. Jedynej rzeczy, której organizatorzy nie załatwili (celowo) było... zezwolenie na sprzedaż alkoholu. Konsekwencją tego było to, że wielką frajdę z imprezy miały dzieci, a jedyni obecni dorośli to opiekunowie owych dzieciaków. Na palcach dwóch rąk można było policzyć dorosłych, którzy przyszli z własnej ciekawości (nie wyciągnięci przez swoje pociechy). To właśnie stawia pod znakiem zapytania sens angażowania się w organizację takich imprez. Po prostu czasem nie ma dla kogo tego robić.

    No ale ja to sobie lubię ponarzekać i poszukać dziury w całym. Nieważne czy piknik historyczny w Lwówku zawiódł Twe oczekiwania czy nie, ważne, że wyciągnął Cię na rower. Z drugiej strony My to raczej nie należymy do tych, którym potrzeba jakiś specjalnych powodów do jazdy ;)

    Pozdrawiam gorąco :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Zdadzam się z Twoimi refleksjami, mnie nasunęła sie jeszcze jedna: znowu wszystko zrobiono rękami nauczycieli. Władze wielu miejscowości uważaja, że wystarczy nakazać szkołom przygtowanie uczniów i juz będzie super impreza. Płacić nie trzeba, najwyżej dyrektor da nagrodę na Dzień Nauczyciela (całe 200 zł) A przecież Lwówek przygotowuje co roku Lwóweckie Lato Agatowe- impreze o ogromnym rozmachu, stąd poczułam się zawiedziona piknikiem (może potem się to rozwinęło, ale ja już wtedy bawiłam się na dożynkach)

    OdpowiedzUsuń
  3. Aniu, a może przyjechałaś wcześnie i zbyt szybko wyjechałaś? Może później piknik się rozkręcił?
    Jako służbowy bywalec imprez masowych, więc obserwator z doświadczeniem, zgadzam się z Krysem, niestety.
    Dla większości ludzi piknik czy festyn udany jest wtedy, gdy piwo leje się strumieniem, wokół unosi się dym znad kiełbasek, po kątkach poniewierają się opróżnione butelki, a z głośników dobywa się ogłuszające dudnienie.
    Wczoraj wieczorem skończył się taki w Żaganiu. Mój szef był zadowolony, ponieważ istnieje wprost proporcjonalna zależność między ilością chrzęszczących pod nogami plastikowych kubków po piwie, a wpływami do kasy. Niestety.
    A Ty, Aniu, znowu kusisz mnie obrazami Pogórza Izerskiego :-)

    OdpowiedzUsuń
  4. Krzysiu, no kuszę, bo Pogórze Izerskie piękne jest! Co do refleksji to zgadzam się, że piwo musi lać się strumieniami, żeby gawiedź była zadowolona. Mnie trzeba czegoś więcej i tego czegoś w Lwówku nie było. Takie wiele hałasu o nic.

    OdpowiedzUsuń
  5. Piknik taki już jest. Jedzenie, picie i dobra zabawa. To coś gdzie można zapomnieć o codzienności. Taka forma dawnych igrzysk. Co do jakości to jest wprost proporcjonalna do wkładu pracy i pomysłu i przeznaczonej na organizację kwoty. Część osób chodzi na koncerty promenadowe częściej jednak na masowe i darmowe imprezy miejskie. Osobiście nie lubię takich imprez i po prostu nie chodzę choć muzykę zazwyczaj słyszę w ogródku. O gustach się nie dyskutuje ale oczy zielone w Zakopanym same mówią za siebie. Można o tym dyskutować ale fakty takie właśnie są. We Lwówku byłem kilka lat temu. Było upalnie i prowincjonalnie. Nic się nie działo co nie dziwi w takim małym miasteczku. Jedyną atrakcją było lokalne piwo. Dla odmiany w malutkim Kazimierzu w to samo upalne lato była atmosfera ciekawi ludzie na rynku, obrazy do kupienia, prawdziwa muzyka i pomysł na ofertę turystyczną dla różnych środowisk.
    Podobnie w tym roku w Mikulowie w Czechach. Może dlatego że trafiłem na plener muzyczny i poza piwem grały kilkuosobowe zespoły. Było super.

    OdpowiedzUsuń